poniedziałek, 20 października 2014

One shot - Zimne ściany psychiatryka

Postaci: Francesca, Leon
Uwagi: Sceny drastyczne, choroby psychiczne

Wszystkim, którzy czytali.
Wszystkim, którzy czytają i czytać będą.
Wszystkim, którzy komentują
i tym, którym brakuje czasu czy odwagi.
Dziękuję :)

*
*



- Francesco... jak się czujesz?
Onyks zabłysnął w przelocie gdzieś między kosmykami ciemnych włosów. Drobny płomyk przemknął przez tęczówkę, przestrach, ale i zainteresowanie. Wyciągnął ku niej dłoń, skuliła się na łóżku. Naciągnęła rękawy rozwleczonego swetra.
- Nie chcę, nie mogę...
- Spokojnie, już dobrze - zaplótł palce na teczce przyglądając się jej z uwagą - Myślę, że jest lepiej.
- Idź stąd... - chłodne spojrzenie zagubiło się gdzieś miedzy strzępkami bladego światła jarzeniówki przyprawiającej o mdłości.
- Francesco, jestem...
- Wyjdź! - po chwili stała po drugiej stronie pomieszczenia - Chcę być sama.
Westchnął, bo co innego mógł zrobić? Wetknął okulary za kołnierzyk kitla, po czym wyszedł, posyłając jej spojrzenie pełne współczucia. Zadrżała przyciskając dłonie do skroni. Rozrywający ból przeszył jej głowę.
Nie chcesz wracać, nie do domu... Zrób to, zrób to teraz.
Krzyknęła osuwając się na podłogę. Paznokciami raniła sobie skórę, wyrywała włosy. Wiła się w kałuży purpury nie przerywając donośnego szlochu.
Ruchem ręki wezwał potrzebną pomoc. A na korytarzu zobaczył tą samą jasnowłosą postać przytykającą czoło do weneckiego lustra. Znał go, bo już od jakiegoś roku codziennie przychodził właśnie do niej. Z tym samym bólem wymalowanym na twarzy cicho płakał patrząc, jak kolejny raz sama siebie rani. 

Buenos Aires, 2 lata wcześniej...


- Hej.
- Hej.
- Jak się dzisiaj czujesz?
- A czy to ważne?
Zieleń i onyks, jak nierealne odbicie w lustrze.
- Dla mnie tak.
- Przyszedł, był... A teraz go nie ma.
- Wiem.
- I tęsknię.
- To też wiem.
Pogłaskał palcem mleczną dłoń.
- Dlatego tu jestem, Fran.
- Wiem.
- Chcę być przy tobie.
Musnął jej policzek miękkim płatkiem niebieskiej piwonii. 
- To też wiem.


Kochała piwonie...

- Hej.
- Hej.
- Co robisz?
- Patrzę. Lubię patrzeć. I lubię niebo.
Orzech i czerń, jak zetknięcie dwóch oceanów.
- Podobają mi się.
- Gwiazdy?
- Nie, twoje oczy.
Drżenie dłoni. Śmiech.
- Dalej tęsknisz?
- Już nie.
Cisza. Chłodny wiatr na rozgrzanej skórze.
- A ty?
- Za kim?
- Za tą, która tak cię zraniła.
- A była jakaś ona?
Ból serca, ciężki oddech... I ten kojący zapach jej perfum.
- Sam sobie odpowiedz.

Kochała niebo...

- Hej.
- Hej.
- Nie tańczysz?
- Nie lubię.
- Chodź, to mój ulubiony kawałek.
Westchnienie, splecione dłonie i ten przyjemny dreszcz towarzyszący ich zetknięciu.
- I wanna sing..
- I wanna shout...
- I wanna scream till the words dry out...
Miarowe oddechy i wspólne bicie dwóch serc; ten sam rytm.
- Chyba tego nie lubię. Jest takie ckliwe.
- Rozumiesz słowa?
- Tak, jest o miłości.
- No właśnie.
Ich dłonie, mleczna i woskowa, zamknięte w jednym uścisku.
I te malinowe usta, które od tamtej pory śniły mu się co noc.

Kochała tą piosenkę...

- Dzień dobry.
- Witaj, Leonie.
- Coś się stało?
- Jako jej ojciec muszę ci o czymś powiedzieć...
Ten sam grafit, ale jakiś inny...
- Nie zranię jej.
- Nie o to chodzi. Widzisz... Coś się wydarzyło i od tamtej pory ma pewne problemy...
- O czym pan mówi?
- Chcę dla niej jak najlepiej, ale nie chcę też, by inni przez nią cierpieli.
Szybsze tętno, dym gaszonego papierosa zgęstniał w powietrzu.
- Coś się stało?
- Ona.. Ona w pewnym sensie jest...
- Idziemy?
Podekscytowanie, zmartwienie; jej głos.
- Tak. Pięknie wyglądasz.
Przez resztę wieczoru nie mógł oderwać wzroku od tej pięknej niebieskiej sukienki.
A ostatnim co zobaczył przed wyjściem był smutny uśmiech jej ojca.


Kochała niebieski...

- Hej.
- Hej.
Muśnięcie warg, jak pocałunek anioła.
- Przygotowałem coś dla ciebie.
Jej melodyjny śmiech.
- Leon, ja... skąd wiedziałeś, że uwielbiam truskawki?
Ciepło dwóch ciał leżących na mokrej trawie.
- Czy nadal za nią tęsknisz?
- Za kim?
- To znaczy, że tak?
Rozdrażnienie, niepewność... i jego piękny uśmiech.
- Nie tęsknię, ponieważ poznałem ciebie.
Uczucie ulgi. Bezmiar miłości.
- Czuję, jak moje serce odrasta. 
- A moje z każdym dniem szybciej bije, bije dla ciebie, Fran.
Zatknięcie małych palców dwóch dłoni, jednej silnej, drugiej kruchej.

Kochała truskawki...

- Hej.
- Hej.
Zielone źdźbła gięły się pod jej nagimi stopami.
- Łapiesz motyle?
- Uwielbiam je. Są piękne.
Palące słońce, jej promienny uśmiech.
- Ten niebieski jest ładny, prawda?
- Tak. 
Zieleń rozcina powietrze, dosięga jej ślicznej twarzy.
- Czemu patrzysz?
- Jesteś piękna.
- Wcale nie.
Oddechy na twarzach i znowu ten niebiański smak malinowych ust.
- Kocham cię.
- Kocham cię.

Kochała motyle...

- Hej.
- Hej.
Już od progu słyszał jej duszący jęk.
- Fran, dobrze się czujesz?
- Leon, proszę...
Delikatne skrzypnięcie desek; kolejny krok.
- Francesca...
Tam, za łóżkiem, na chłodnej podłodze...
- Leon, pomóż mi...
Kurczowo ściskała pobladłą skroń.
- Fran...
Ciepło jej ciała w jego silnych ramionach.
- Leon... Błagam, pomóż mi.
- Co mogę zrobić?
- Leon... Niech to się skończy...
- Fran, jak mogę ci pomóc?
Słony posmak łez, jej czy jego? Woskowa dłoń w ciemnych włosach.
I ich miękkie wargi stale zamknięte w pocałunku.
- Leon, proszę, niech przestaną szeptać...

Kochała go...

- Jest chora.
- Wiem.
- Poważnie, nieuleczalnie chora.
- Wiem.
- Potrzebuje pomocy.
- Wiem.
- Od dawna nie bierze lekarstw, o tym też wiesz?
- Wiem od teraz. 
Smutek i nikła mgiełka na onyksie.
- Gdybym wiedział wcześniej przypilnowałbym jej.
- Próbowałem ci powiedzieć...
- Wiem.
Pobladły beż, zaciśnięte wargi.
- Teraz już wiesz, wytłumaczę jej jeśli...
- Kocham ją.
- Leon, to nie jest grypa...
- Wiem. Ale ona wciąż żyje i mam zamiar przy niej być.
- Myślę, że to zbyt wiele.
- A ja myślę, że nie ma pan wyjścia. Nie zniknę tak szybko.
Współczucie na naznaczonej wiekiem masce.
- Przykro mi Leon, naprawdę mi przykro...

Kochała ich obu...


Buenos Aires, obecnie...

- A ty...
- Leon.
- A ty, Leonie, wciąż tutaj jesteś?
Spojrzał na postać w kitlu stojącą obok. Dwa złote punkciki jarzące się w ciemności obserwowały go z uwagą, jakby był eksponatem w jakimś pieprzonym muzeum. Głęboko osadzone spoglądały z nieco pomarszczonej twarzy. Nienawidził litości, a lekarska poczciwa twarz wyrażała jej zbyt wiele. 
Nie odpowiedział. Prychnął tylko pod nosem odwracając wzrok. Nie miał siły na jakieś potyczki słowne, jeszcze by go wyrzucili. Zresztą to już się nie liczyło. Mężczyzna usiadł obok niego ociężale, plastikowe krzesło wydało piskliwy odgłos. Podrapał się po szorstkim policzku patrząc w stronę, w którą Leon nie chciał. Nie chciał widzieć jak znowu walczą z nią, przywiązują do łóżka by podać te cholerne leki. I jak płacze z bólu cała we krwi, a on nie może jej pomóc. Czuł się jak największy frajer na ziemi. 
- Leon... - niski bas odezwał się gdzieś z tyłu przypominając o swoim istnieniu.
- Ma pan żonę? – spytał bez zastanowienia zerkając na lekarza, który z uwagą obserwował obrączkę mieniąca się w słabym świetle mdłej żarówki.
- Tak, mam. – odparł, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Też mogłem mieć… - szepnął do siebie – Kocha ją pan?
- Co to za pytanie? – spojrzał na chłopaka, ale łzy w kącikach zielonych oczu sprawiły, że poczuł ogrom sympatii do Leona. Przetarł zmęczoną twarz. – Tak, bardzo ją kocham.
- Teraz pan rozumie? – spytał po chwili ciszy. Już nie hamował płaczu. Wpatrywał się w drobną postać za szybą, skuloną pod beżowym puchowym kocem.
- Młody człowieku – powiedział bez grama kpiny w głosie – Francesca jest chora i już nigdy nie będzie w pełni zdrowa. Ale to nie znaczy, że ona nie istnieje. Z czasem może przejść na leki, dzięki którym będzie funkcjonować normalnie. Jeszcze nic nie jest stracone.
Kiwnął głową bez przekonania.

Co to za szept? Czy ktoś wie? Czy ktoś też go słyszy? Powiedzcie, że nie zwariowałam, powiedzcie... Trzeba było brać te cholerne tabletki. Ale miałam dosyć, dosyć tego lazurowego odcieniu kapsułki. I tego pięknego motyla na opakowaniu. I nawet zapachu piwonii, które dostawałam zawsze, gdy je kupowałam. I nieba, które nawiedzało moje sny, syropu z truskawek, który zawsze piłam, a czasami nawet tej piosenki... Dlaczego? Dlaczego szept ma tak znajomą barwę? Przecież to tylko złudzenie, a złudzenie nie może mieć barwy, prawda? Więc dlaczego ja ma? I dlaczego ona boli?
Próbuję się wydostać, moje ciało już nie jest bezpiecznym schronieniem. Powiedział, że tak będzie lepiej, że muszę odejść. W końcu każdy kiedyś musi, prawda? I nawet momentami, kiedy śnię o tych pięknych zielonych oczach on mówi, że nie są prawdziwe, że to tylko kolejny wymysł. Ale są tak wyraźne, jakbym je kiedyś widziała. Bo nie mogłabym wymyślić tak pięknych oczu.
Dlaczego nagle tak piszczy?! Co mam zrobić? Krzyk rozdziera mi czaszkę, chociaż słyszę go nie pierwszy raz. Zatykam uszy, czuję chłód białych kafelków. I co? Nie pomaga. Upadam, tonę, widzę tylko ciemność. I po chwili znowu nawiedza mnie ten potworny ból gdzieś na nadgarstku. Otwieram oczy, dlaczego nic nie widzę? A mówił, że będzie lepiej, że nie będzie boleć. Na powrót coś szepcze, nie rozumiem. Mam dość, dosyć! Odejdź! Raz na zawsze! Odejdź, zostaw mnie! Proszę, błagam... Igła.
Zasypiam. I chyba tak się kończy moja walka.
I znowu się budzę. Tym razem jest inaczej, cieplej. Słońce maluje bladozłote smugi na białych błyszczących płytkach. Wpada przez małe okienko... Zaraz, zaraz. Dlaczego ja to widzę? Wstaję delikatnie stawiając stopy na podłodze. I nagle wraca do mnie wczorajszy dzień, ale jest tak odległy... Widzę dużą szybę. Czy to okno? Ale za tym oknem nic nie ma. Widzę... siebie. W lustrze. Tak, to lustro. Przykładam dłoń do gładkiej warstwy szkła. Jest piękne. Jak wszystko dookoła.
I nagle rozumiem dlaczego. Uśmiecham się, czuję jak dołeczki pojawiają się na moich policzkach. Poprawiam rękawy starego swetra i patrzę przed siebie. Przeczesuję palcami włosy i zaczynam się śmiać. I się śmieję, ciągle się śmieję. Siadam na podłodze wciąż się śmiejąc. Brzuch mnie już boli, nie mogę złapać tchu. Wchodzi lekarz, ten starszy, ze złotymi tęczówkami i patrzy na mnie z przestrachem. Myśli, że coś mi jest. Ale on nie rozumie. Nie rozumie. Zatapiam się we własnym umyśle próbując sprawdzić, czy to prawda. I tak...
Przestały szeptać.

I co dalej? Nie wiem. Ale już widzę gdzieś z tyłu te zielone oczy i czuję, że to dopiero początek historii.



***
^Emeli Sande "Read all about it"

Tak... No więc, jak mówiłam, dwudziesty nadszedł nadspodziewanie szybko. Macie tu coś weselszego na poprawę humorków :) Jakość jest jaka jest, ale chodzi o przesłanie :) 
A wiecie z jakiej to okazji? *rozkłada łapki* Dzisiaj mam taką moją małą rocznicę. Tak! Już okrąglutki rok Ania was zadręcza swoją tandetną literaturką! Trzeba to jakoś uczcić, no nie? Wiem, że to u góry to raczej mały prezent za wszystkie wasze ciepłe słowa, ale nic innego nie jestem w stanie wam dać. Jedynie moją wdzięczność. Bez was ten blog by nie istniał, a ja z pewnością dawno przestałabym pisać. 
Kocham was wszystkich bardzo, bardzo mocno! *tuli się do monitora*
Ana Julia

PS.: Bardzo proszę, żeby każdy z was, kto czyta, zostawił po sobie ślad. Nie wymagam długich sensownych komentarzy, wystarczą proste słowa. Jeżeli mnie nienawidzicie (co by mnie chyba nie zdziwiło) też to napiszcie. Po prostu chcę przeczytać coś od tych, którzy dają mi chęci i nadzieję. Dziękuję :*

sobota, 4 października 2014

Capitulo Trece "Chcę wykrzyczeć to, zanim słowa wyschną..."



Inolvidable, Małgosi i wszystkim, którzy podtrzymują mnie na duchu.




- Maximiliano! – darła się w niebogłosy jakby co najmniej zbliżał się koniec świata – Na dół!
Jeżeli naprawdę wierzyła, że przyjdzie, musiała być cofnięta umysłowo. Bo nie miał najmniejszej ochoty wychodzić z łóżka, a tym bardziej nie do niej. Nakrył głowę poduszką jak to miał w zwyczaju próbując choć trochę uciszyć jej głośne wrzaski. Pewnie zaraz tu przylezie.
Nie czekał długo. Rumor na schodach świadczył, że jest wyraźnie zirytowana. Otworzyła drzwi ze świstem, a ślad jej obcasa wyrył się na oszlifowanym drewnie.
- Przecież cię wołam do cholery! – aż chrypa łamała jej głos, tak się darła. 
- Nie mamo, jestem głuchy i nie słyszę.
- Nie pyskuj! – i znowu zabrała mu poduszkę, jak zawsze robiła rano. Czy choć raz nie mogła się zlitować? – Zawieziesz Susanę do babci. Rosa chce iść na spacer. Musisz jeszcze pozmywać i… Matko boska! Jak tu wygląda? Posprzątasz tu!
- I co jeszcze? Może mam przystrzyc trawę nożyczkami do paznokci i wyczyścić podłogę szczoteczką do zębów? 
- Max! – takiego ognia w jej oczach jeszcze nie widział. Już od tygodnia grał jej na nerwach tymi, no „wykroczeniami”. 
- Może mam plany? – od razu pożałował swojego pytania – No co?
Warknęła zaciskając pięści. Zawsze była furiatką, ale bez przesady. Ostatnimi czasy przeginała. Coraz częściej zastanawiał się nad psychiatrą. Wyszła z pokoju wrzeszcząc coś o beznadziejności swojego potomstwa. „Jak ja tego smarkacza wychowałam..” i te inne. A on znowu wtulił się w ukochaną poduszkę ani myśląc o słuchaniu tych bezsensownych bzdur.



- Naty… - Lena stanęła w drzwiach opierając się o framugę. Wyglądała na doroślejszą, z tym poważnym wyrazem twarzy przerastała nawet samego Hectora. Do całego tego zgrywania dorosłej nie pasował tylko jeden element – poplamiona biała bokserka. No tak, uwielbiała biały.
- Wiem co chcesz powiedzieć – odłożyła chusteczkę pociągając nosem – Ale wiem też, że miałam rację. Zdania nie zmienię. – usiadła na łóżku chwytając się za skronie. Obolała głowa stała się nad wyraz ciężka, przeszkadzała. Za dużo płaczu?
- Naty, wiesz, że ojciec jest uparty i wiesz, że dotknęła go śmierć mamy. Nie musiałaś mu jeszcze dokładać…
- Co? – spojrzała na Lenę, której twarz wyrażała maksymalną ilość emocji. „Wiesz, że nie o to mi chodziło” zdanie dzwoniło w uszach, choć nie wypowiedziane – Twierdzisz, że to moja wina?
Cisza. Ta głupia cisza, która mówi więcej, niż jakakolwiek ilość słów. Blondynka zacisnęła wargi spuszczając głowę, jednak wciąż nie oderwała wzroku od siostry.
- Kłamał przez tyle lat… - szepnęła bardziej do siebie niż do rozmówczyni – A teraz to moja wina?
- Nie zaczynaj, proszę.
- Dobrze wiesz, jaka jest prawda! Stworzył jej mylny obraz, wmawiał mi, że taka była. Ale wiesz co? Myślę, że sam nie chciał uwierzyć w to, jakim była bezdusznym człowiekiem i ile nienawiści potrafiła w sobie mieć. Te kłamstwa były bardziej potrzebne jemu, niż mnie. Jeśli chce, proszę, niech żyje tym gównianym wspomnieniem, mam to gdzieś. – szybkim krokiem wyszła z pokoju mijając siostrę.
- Naty… - nie słyszała.



Tego dnia znów padało. Długie strugi deszczu ściekały z liści drzew, które dziś miały wyjątkowo poszarzałą barwę. Ulice świeciły pustkami, chłodne krople spływały po szybach samochodów. A on szedł przez park trzymając kruchą dłoń pięcioletniej siostrzyczki, która skakała przez kałuże w nieco za dużych kaloszach. Fioletowy płaszczyk z niezliczoną liczbą kieszeni podskakiwał przy jej nóżkach, a brązowe warkoczyki okalały pyzatą piegowatą buźkę. Drugą rączką tuliła do piersi ulubionego misia.
- Maxi, weź – podała mu maskotkę, po czym pobiegła przed siebie asfaltową drogą.
- Rosa, czekaj! – krzyknął obserwując pięciolatkę, której sylwetka stawała się coraz mniejsza w jego oczach. 
I wciąż szedł w milczeniu myśląc o tej cholernej idiotce, którą chyba kochał. Tylko jak połączyć miłość z nienawiścią? Dwa uczucia będące swoimi przeciwieństwami, a pomiędzy nimi pustka, cholerna pustka. Bo nie można nienawidzić kochając. I nie można kochać nienawidząc. Więc co miał zrobić? Znowu przeklął swój pieprzony życiorys. Gdyby znalazł tą, jak powiadają, jedyną prawdziwą ukochaną, nie miałby teraz problemu. Po prostu olałby sprawę. Gdyby był dawnym Maxim... Zmienił się? Nie mógł dać sobie spokoju. Wciąż drążył temat, coś go do niej ciągnęło. Do jej ciemnych loczków, niemal czarnych oczu i tych miękkich warg o krwistoczerwonej barwie, stale zamkniętych w smutnym uśmieszku. 
Usłyszał cichy pisk. Odzyskał trzeźwość myślenia. Rzucił się biegiem przez park by znaleźć siostrę, której nigdzie nie mógł dostrzec. Jakim cudem dopuścił do tego myśląc o kimś, kogo kocha nienawidzi?
- Rosa! - krzyknął. Nie odpowiadała. Z każdą sekunda robił się coraz bardziej spięty. Biegał i biegał, aż w końcu opadł z sił z trudem łapiąc oddech. 


- Nic ci nie jest? - pochwaliła się pokaźną dziurą w nieco za dużych beżowych spodenkach. Wzięła małą na ręce sadzając ją na przydrożnej ławeczce. Co z tego, że mokra. Brzegi postrzępionego jasnego materiału zabarwiały się z wolna na czerwono. Taki dziwny, przerażający odcień. Intensywnie karminowy, na widok którego głupie lalunie mdleją. - Jak masz na imię? - spytała w końcu, co wcześniej nie przeszło jej przez myśl.
- Rosa - wyjąkała dziewczynka. Nie płakała. Wykrzywiła tylko wargi w coś, na kształt grymasu, próbując pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia gdzieś na nóżce.
- Jestem Natalia - wszystko wyglądało jak na jakimś kiepskim filmie. Tylko jednego elementu brakowało, który teraz zupełnie stracił znaczenie. Odgarnęła ciemny loczek wciskając dłonie do kieszeni - Jesteś sama? - spytała w przelocie usilnie czegoś szukając.
- Z.. z bratem - wyglądała trochę zabawnie, gdy siłując się z ograniczającym guzikiem ciężkiego płaszcza próbowała dostrzec ranę. Cóż, dzieci już tak mają, a ta mała była nadzwyczaj pobudliwa. I tylko delikatnie zadarty nosek usiany słodkimi piegami nadawał jej tej anielskości dziecka. Inaczej można by ją było przyrównać do małego potworka bagiennego. Zwłaszcza teraz, z tymi brudnymi bursztynowymi warkoczykami.
Znalazła w końcu paczkę chusteczek, jak na złość włożoną do wewnętrznej kieszeni. Wyjęła jedną obserwując, jak czysta biel pochłania nadmiar purpurowej cieczy. Tymczasem Rosa nerwowo wierciła się na ławeczce jęcząc cicho.
- Boli? - spytała próbując jakoś podtrzymać rozmowę, przynajmniej tak postąpiłaby każda normalna osoba. Ale jej to nie bawiło, nie była normalna. W zasadzie jaka była?
- Trochę - uśmiechnęła się słabo zaczepiając małymi paluszkami o krawędź niewysokiej ławki.
- Musimy poczekać na twojego brata. -  stwierdziła, co bardziej brzmiało jak pytanie. Jakoś nie uśmiechało jej się spędzenie popołudnia w towarzystwie narwanego dziecka. Nie to, że nie lubiła piegowatych Einsteinów. Po prostu nie była w nastroju, tak to można podsumować. Wstała rozglądając się po zamglonych alejach, czy gdzieś przypadkiem nie błąka się jakiś rozdrażniony czternastolatek. Oczywiście, że nie. Jak na złość. Usiadła więc obok małego stworzenia z zaciekawieniem oglądającego nowy skrzep. Westchnęła nie łudząc się nawet, że niecały metr dziesięć ze sterczącymi włosami może mieć coś na kształt telefonu. Nie mówiąc już o numerze tego tam... brata. No więc pozostało jej czekać. Mogła zawsze odprowadzić potworka do domu, ale nie chciała być odpowiedzialna za nagły atak serca chłopaka, o czym następnego dnia trąbiłyby brukowce.

Wyciągnęła telefon spoglądając na wyświetlacz. Mała wciąż oglądała kolano, czego nie chciała jej przerywać rozmową. Zresztą na jaki temat można porozmawiać z obcym przedszkolakiem? Godzina po dziewiętnastej. Nie poprawiło jej to humoru.
Nie musiała wcale długo czekać co, nie ukrywając, było miłym zaskoczeniem. Zza zakrętu wybiegła ciemna sylwetka z każdą sekundą nabierająca kształtów. Przykucnęła przy dziewczynce.
- Twój brat? - włosy muskały jej policzki. Kiwnęła głowa w stronę niewyraźnej jeszcze postaci.
- Tak - uśmiechnęła się szeroko. Nie lubiła takich uśmiechów. W ogóle nie lubiła radości, czy może nie potrafiła polubić. Uniosła kącik ust do góry, brat stanął. Już miała odwrócić głowę - Maxi! - zamarła.



Dlaczego musiała być tak cholernie śliczna? I dlaczego wciąż nie potrafił wyrzucić jej z pamięci? Nie mógł tego pojąć, nie potrafił. Szukał pomocy wszędzie, nawet w matce.
- Nie zawracaj mi teraz głowy – zbyła go. Lekceważąco machnęła ręką, bo na tyle w jej mniemaniu zasługiwał. Był jej synem, a ona traktowała go jak wyrzutka. I w końcu nie dała mu odpowiedzi. Ojciec, choć próbował, i tak nie pomógł. Bez względu na to jak bardzo się starał.
- Kochasz ją?
- Tato, przecież mówię, że jej nienawidzę.
- Jak możesz jej nienawidzić, jeżeli ciągle o niej myślisz?
- Nie wiem, właśnie dlatego nie rozumiem.
- A za co jej tak nie lubisz?
- Jest dziwna. Zawsze siedzi z dala od reszty, nie odzywa się. Do tego przyjaźni się z tą całą Ludmiłą, która stale kieruje jej życiem, a ona jej na to pozwala. Daje sobą pomiatać, byle by zachować ją przy sobie. Nie potrafię tego pojąć.
- Maxi – spojrzał w oczy syna – może kiedyś straciła osobę na tyle dla niej ważną, że teraz nie potrafi zaufać? Albo boi się, że znowu kogoś straci?
- Tato, przecież…
- Przemyśl to, synu. Pamiętaj, że ci, którzy milczą, mają zazwyczaj najwięcej do powiedzenia.
I wyszedł.
Gdzie w tym sens? Jak to rozumieć? Przecież Natalia była tą głupią, milczącą. Tą, która nie potrafi żyć stale czekając, że ktoś nią pokieruje. Nie mógł jej kochać, nie mógł. Wmówił to sobie, na pewno tak nie było. Po prostu wydała mu się inna niż wszystkie i dlatego myślał, że coś poczuł. To tylko ściema, kłamstwo. Pora się obudzić i wrócić do szarej rzeczywistości, w której każde z nich idzie osobno we własnym świecie.
Wtedy zasnął nie zauważając, że rozwiązanie jest tuż obok.



A teraz stał jak kołek patrząc na siostrę, byle tylko odwrócić uwagę od niej. Na świecie jest prawie siedem miliardów ludzi, więc dlaczego musiało trafić akurat na nią? Dlaczego tak zakorzeniła się gdzieś w sercu i nie chciała wyjść?
- Szukałem cię, mała - i znowu ta cholerna braterska troska wzięła górę nad emocjami zmuszając go, by podszedł do ławki. Usłyszał równomierny oddech, a w zasadzie dwa oddechy. I poczuł piękny zapach waniliowych perfum. - Wszystko w porządku?

- Tak - trochę sepleniła, ale i tak była słodka. Jeszcze chwilę temu chciała jak najszybciej pozbyć się potworka, teraz czuła żal, że już się rozstają. Bo była przerażająco urocza. I wbrew wszystkiemu, co do tej pory myślała, obdarzyła Rosę pewnego rodzaju sympatią. I własnie ta sympatia walczyła o dominację z tępym uczuciem zrezygnowania. Bo nie było już ucieczki od Maxiego. - Natalia mi bardzo pomogła.
Bez słowa przykucnął obok. Poczuła, jak wszystko w niej się rozpływa. I znowu znajome ciepło ich ciał. A niezręczność wisiała w powietrzu tuż nad tańczącymi duszami. Nie odzywał się spuszczając wzrok.

- Ja... - przejęła inicjatywę, choć cholernie się przed tym wzbraniała. Zacisnął wargi - Przepraszam, po prostu zobaczyłam ją i... Chciałam tylko...
- Nie tłumacz się - przerwał beznamiętnie. Ukryła ulgę pod maską nieszczerego uśmiechu. No może pół-uśmiechu. A raczej zwykłego grymasu. - Dziękuję... - nie spodziewała się usłyszeć kiedykolwiek tych słów, a tym bardziej z jego ust. Mimo tego, że wydukanych szeptem. - Dziękuję, naprawdę - powiedział już głośniej niemal dławiąc się tonem niechęci. Zgrabnie go tuszował, ale ona wiedziała. W odpowiedzi uśmiechnęła się słabo, no bo co innego mogła zrobić? Jak na złość znowu zaczynało padać, a wybiegając z domu nie zdążyła zabrać nawet zwykłej bluzy.
- Maxi, chcę do domu - mała zaczęła machać nóżkami i nagle zrobiła się wyjątkowo irytująca. Chłopak wziął ją na ręce i jeszcze raz odwrócił się w stronę Natalii.
- Nie idziesz? - spytał z... prostotą? - Zaraz będzie padać.
- Tak, nie, tak. Znaczy... Idę, ale w inną stronę. - na jedną chwilę skrzyżowała ich spojrzenia.
- Okej - i odwrócili się z zamiarem odejścia, kiedy jej uszu dosięgnął ostatni krzyk chłopaka - Dzięki. I przepraszam - tego już nie mogła usłyszeć.

I chociaż inną drogą miała znacznie bliżej do domu, nie chciała iść w towarzystwie Maxiego. Tak po prostu. Bo z każdym wypowiedzianym słowem niezręczność była coraz większa. 
A przed snem jedyne o czym myślała były ciemne mieniące się tęczówki.


***
Hej skarby!
Wiem, że miał być później, ale dzisiaj skończyłam.
Wybaczcie beznadziejność, brak weny :(
I wybaczcie, że ciągle zatruwam wam życie tymi moimi bzdurami bez sensu.
Cóż.. Do następnego, o ile ktoś w ogóle będzie chciał go przeczytać!
Ana Julia

Obserwatorzy