sobota, 1 listopada 2014

Capitulo Catorce "Nie nasza to, tylko gwiazd naszych wina..."




Gwiazdy. Jak mdłe płomienie świec przyćmione swoim dymem. Jak ostre kawałki szkła rozsypane na czarnej, nagiej ziemi. Jak zamarznięte krople rosy na konarze drzewa. Lśniące i zdradliwe. Zdradliwe bardziej, niż cokolwiek na świecie. Bo są hipnotyzująco piękne, irytująco piękne. I zdradliwe w swoim pięknie.


W poszukiwaniu szczęścia,
przemierzamy cały świat,
przemierzamy wrzechświat.


Minął miesiąc. Miesiąc nudnie podobnych do siebie dni. Miesiąc czytania tych samych książek. Miesiąc oglądania listopadowego słońca. Kilka razy minęli się na korytarzu. On niby obojętnie, ona upewniając się w tym co czuła i czego nie czuła. Bo czuła coś poważnego, ale zbyt poważnego, niż by chciała. Cześć, mówił, Cześć, odpowiadała. I na tym kończyły się wszystkie monotonne rozmowy. Przynajmniej przestał być pogardliwy, wymieniając to na chłodną obojętność.

I don't know what I'm gonna do,
About this feeling inside.
Yes, it's true,
Loneliness took me for a ride.

Spojrzała w lustro. W ciemne oczy bez blasku, znużone ciągłym czekaniem na szczęście, które i tak przecież nie nadejdzie. Nie płakała, choć wewnątrz każda cząstka wolno odpadała zamieniając się w chłodne krople deszczu, roztrzaskujące się o szybę. Karminowe usta nie mówiły zbyt wiele, jedynie te ciepłe słowa, ciepłe, bo długo plątające się na języku. Powietrze błądziło gdzieś wokół nosa i jak na złość nie chciało tchnąć życia w zastygłe płuca. Wiele czarnych, brzydkich kruków plątało się wokół twarzy, zostawiając za sobą długie, zawiłe pociągnięcia ciemnej farby. I odlatywały opuszczając obraz w nieładzie. No i jeszcze te niewielkie zagłębienia na policzkach, pamiątka po jakiejś wysypce. 

Chciała zniknąć z powierzchni Ziemi, ulotnić się jak bańka, która tak naprawdę nigdy nie istniała. Uwolnić się z potężnych murów własnego ciała, zostawiając je tutaj. Wraz z tą cholerną miłością, która spędzała sen z powiek, tego dnia ogromnie zmęczonych. Opadały zacieśniając się, zakrywając drobne szczeliny plątaniną rzęs, aby żadne, nawet najmniejsze światło przez nie nie uciekło. Jakby bały się stracić głęboko skrywany blask, wciągnięty przez otchłań źrenic rozlanych na całej powierzchni mahoniowej obrączki. Odleciałaby wysoko, zapominając nawet o motylu wysysającym złoto między krwistoczerwonymi, okrągłymi płatkami kwiatu. 


Lena tak bardzo chciała tam iść, że nie mogła odmówić. Choć przyjęcia nie były jej ulubioną formą spędzania czasu, musiała zrobić coś dla kogoś, aby poczuć się mniej zbędna. Wcisnęła się nawet w czarno złotą suknię bez ramiączek, idealnie przylegającą do ciała uwydatniającą atuty, zakrywającą niedoskonałości. Sięgała do kostek, gdzieś na biodrach opadając wachlarzem wokół nóg. Jak u księżniczki. Tylko nie czuła się księżniczką. Ciemny atłas zaczynał się gdzieś pod łopatkami, może niżej, łącząc się z przednią warstwą materiału, obnażającą jedynie obojczyki. A obojczyki miała piękne, tak mówią. Zresztą, obojczyki zawsze są piękne, nieprawdaż? Ciemne obcasy bez palców, obcierające pięty, paznokcie na równie ciemny kolor i kopertówka dopełniająca wizerunku. I jeszcze tylko czerwona róża, jak ten rażący odcień szminki, spinająca włosy gdzieś na tyle głowy. Chyba gotowe, waniliowy perfum osiadł na nagiej skórze.



The pain,
It's determined and demanding
to ache, but I'm okay...

No i też poszedł na to przyjęcie, z zamkniętymi bólem oczami, zaciśniętymi gniewem wargami. Bo nie chciał kolejny raz jak idiota w ładnej marynarce pełzać gdzieś między zadowolonymi ludźmi, jak niezapisane myśli między wersami książki. Chciał zostać w domu otulony samotnością i dziwnym chłodem, który od jakiegoś czasu nawiedzał jego pokój i wszystkie pomieszczenia w domu. Jak cień chodzący za nim. Niestety musiał przyjść, zaznaczając, że to uroczystość szkolna. I tylko jedna myśl poprawiała humor. O Camili, Leonie i Marco. I reszcie zadufanych w sobie bufonów, którzy na stałe przywiązali się do niego dziwną, braterską miłością. Czasem tylko ma się ich dość, ale tak jest z przyjaciółmi, prawda? 

Przekroczył złotą tasiemkę, oddzielającą panele od bruku i od razu chciał uciec ze skrzywioną miną. Niestety drogę zastąpił mu Leon z tym pyzatym sztucznym uśmiechem i raną kryjącą się w oczach, między rdzawymi plamkami na zielonej tęczówce. Poklepał Maxiego krzepiąco po ramieniu, a szept, że nie jest aż tak tragicznie, zginał w kolejnych słowach ckliwej ballady. Odszedł po picie, czy coś, muzyka była trochę zbyt głośno. Garnitur zrobił się zbyt ciasny, a połyskujący rubinowy krawat zacisnął pętelkę wokół szyi. Starł dłonią krople potu z karku myśląc o rześkim wilgotnym powietrzu, od którego dzieliły go jakieś trzy metry, wbrew pozorom trudne do przebycia. Jak tysiące kilometrów do wybawienia. Musiał więc obejść się jedynie lekkimi podmuchami, rozrzedzającymi zaduch, zabierającymi zapach drewna, przekąsek i gorącej czekolady. 

Leon przyszedł z kubkiem pączu w dłoni, po czym usiadł obok przyjaciela. Przewiercał wzrokiem Violettę ocierającą biodrem o udo Diego, którego ręce znalazły się stanowczo zbyt nisko. Próbował jakoś zagadać, ale słowa więzły gdzieś w gardle blokując następne i następne, i następne... Na szczęście Verdas, jako jeden z tych bardziej rozumnych osób, zrozumiał aluzje i bąknął coś, że nie są już razem. A ból w jego głosie stał się nie do zniesienia.

The weight
of a simple human emotion
Weighs me down,
More than the tank ever did.


Lena od razu zniknęła między obcymi twarzami rozmawiając z co drugą osobą, której Natalia nawet nie kojarzyła. Przynajmniej mogła chwilę odpocząć. Podeszła więc do stołu z jedzeniem, a przynajmniej czymś, co w zamiarze miało być jadalne, wsłuchując się w cichy szelest materiału sukni. Przekąski nie wyglądały zachęcająco, poza półmiskiem z kostkami egzotycznych owoców. Sięgnęła więc po kawałek ananasa zerkając na wyjście, które było teraz jak brama do raju. 

Piosenka ucichła, a niewysoki mężczyzna stojący za konsolą postanowił zmienić nieco klimat przyjęcia. Wziął mikrofon w szczupłą dłoń tłumacząc coś o zupełnie nieważnych sprawach, po czym włączył kolejny utwór, tym razem bardziej radosny. Piegi na jego policzkach zatańczyły wesoło, gdy wygiął wargi w szerokim uśmiechu. Trochę zbyt szerokim jak na nią. Był całkiem przystojny, choć nie nadzwyczajny. Jasne włosy w bladożółtym świetle wydawały się niemalże białe, zasłaniając jedno z wielkich oczu. Nie mogła odgadnąć ich barwy, raz błękitnej, za chwilę znów białej. Nos miał miały i usiany piegami. Na tle bladej cery zdawały się niemal niewidoczne. Był szczupły, ale nie wychudzony. Stał z słuchawkami na uszach, laptopem przed twarzą i tym dziwnym, nieodgadniętym uśmiechem, z którym na nią patrzył poprawiając rękawy za dużej marynarki.

Ananas był nawet dobry, melon smakował jakoś dziwnie, a arbuz wyglądał jak stary kapeć. Popiła wszystko pączem, który jako jedyny wydawał się nadawać do konsumpcji. Surowa szarlotka i zwęglone ciasteczka nie kusiły nawet wzroku. Wypuściła głośno powietrze z płuc obserwując uważnie drobinki kurzu, które niczym świeży śnieg pląsały między kolejnymi warstwami powietrza. Tymczasem blondyn zdążył znaleźć się tuż obok oddając konsolę pod opiekę Andresowi, który cieszył się jak dziecko. Nie tańczysz, stwierdził zerkając na Ludmiłę, której włosy były dłuższe niż sukienka. A jakie to ma znaczenie, spytała. W sumie żadne, powiedział, a przezroczyste tęczówki zalśniły w przebłysku nagłego zainteresowania. Albo znudzenia, wszystko jedno. Wybacz, nie mam nastroju, dwa pierścienie z białego srebra zmierzyły ją wzrokiem. Okej, pochylił się, tylko zakryj tą pustkę w oczach, bo to wykorzystają. Myśli zamieniły się w sieć, której nici kleiły się i rwały. Kto, wyschła nawet ta jedna jedyna łza, która jakimś cudem jeszcze nie zginęła między fałdami połyskującego materiału. Ludzie, zadrżała, cichy szept podrażnił ucho, przebiegł przez ciało w całkiem przyjemnym dreszczu. Tylko to nie ten szept, który powinna usłyszeć. Nie jego. Podszedł do konsoli, a jej tylko przez moment, krótką chwilę wydało się, że srebro zmatowiało poorane drobnymi smugami błękitu. I już nie wiedziała, czy to tylko złudzenie. 

 I can't make you love me,
if you don't,
You can't make your heart 
feel something, it won't.

Leon poszedł uzupełnić kubek, a Maxi wciąż czuł swego rodzaju nieswojość. Wiercił się niespokojnie i dopiero wtedy, gdy krzesło wydało niepokojący dźwięk, zastygł w jednej pozycji. Maska bólu i niechęci nie znikała z twarzy Verdasa, natomiast w tą całą burzę włączył się też gniew, którego jeszcze kilka sekund temu nie było. No tak, Violetta zniknęła, a Diego chyba z nią. Przez tą całą absurdalną sytuację zaczął się zastanawiać nad wymyśleniem leku na miłość. Cholerne niepotrzebne uczucie, dające jedynie cierpienie, nic więcej. Tworzące nowe rany i niszczące wszystko, co jeszcze pozostało do zniszczenia.

Rozejrzał się po sali rysowanej różnymi odcieniami brązu. Szukał czegoś w rodzaju ucieczki, a może raczej kogoś. Chciał rozmyć się na obrazie, wmieszany w gorące, nieprzyjemne powietrze. I nagle zobaczył ten piękny kwiat róży wpleciony w skomplikowaną kompozycję włosów. Wyglądała niczym anioł przepasany nocnym niebem z miliardem pięknych gwiazd. Zwiewny wachlarz sukni tańczył wokół jej nóg, buty delikatnie głaskały podłogę. Kąciki rubinowych ust trzymała opuszczone, jak miała w zwyczaju. Rzęsy, na oko bez tuszu, rzucały długie cienie na łagodnie zarysowane policzki. No i włosy, jak kolejne pociągnięcia pędzlem na czystym białym płótnie, z jedną krwistą plamą. Była piękna, choć wciąż smutna.

Na tle cukierkowych sukni i równie przeciętnych twarzy wypadała jak róża wśród chwastów. Barwna, tajemnicza i tak zabójczo czarująca. Nie to co on, był jednym z wielu czarnych sylwetek, niektórych bardziej muskularnych, innych trochę mniej. Nie pasował do niej, bo czy kruk pasuje do słowika? 


Gdy zbudzi nas dźwięk potłuczonego szkła,
gdy przejdą fosę i dorwą się do bram,
mamy coś, czego nie zabiorą nam.

Kolejny raz olśniła spojrzeniem bladookiego chłopaka za konsolą, którego powieki opadły w nagłym przypływie cichej rozpaczy. Opanowywał się, jednak jego pierś narzucała coraz szybszy rytm, a twarz zniknęła pod kamienną maską uśmiechu. I nagle poczuła ogrom sympatii łączącej ich układanki jednym elementem. Drobiazgiem niszczącym dwa życia, pełnym łez i metalicznych ran na spękanych z bólu ustach. Słodki posmak papai zaplątał się w język, mrugnięcie wymyło rysy czerwieni na tęczówce. I znów stała taka zwykła, uśmiechnięta. Z pozoru przeciętna. Smukłe sylwetki, niektóre znane, inne nie, migały w przelocie. Wszystkie różne, ale takie same. Różnie sztuczne, tak samo przytłaczające. Westchnęła cicho, delikatny zapach zielonej mięty rozrzedził woń zmęczonych ciał. Upiła łyk pączu zatapiając się w bezbarwnej wyszywance własnych myśli, ignorując wzrok ginący wśród kropel wanilii na nagiej skórze. 

Gdy wzrok przesłoni gęsta mgła,
mamy swoje skarby,
mamy coś, czego nie zabiorą nam.

Wstał zostawiając Leona, którego gniew ustąpił zdziwieniu. Stąpał lekko, jakby niewidzialne skrzydła podtrzymywały jego szarość, zabrały cały ciężar. I po prostu leciał. Leciał do niej. A ona tymczasem zatapiała te tajemnicze, mahoniowe tęczówki z bursztynowymi refleksami w drobne pyłki kurzu, opadające łagodnie między opary gorących napoi. Cała jego nienawiść uleciała, by po tej jednej chwili zapomnienia ponownie wlać się w niego z podwójną siłą. I znów przyćmić miłość kiełkującą na dnie serca. W tamtej chwili nie myślał jednak o tym, tylko o dwóch brązowych oczach, mieniących się srebrem, złotem, nawet czerwienią i wszystkimi odcieniami, które teraz wydały mu się dziwnie bliskie. I które właśnie swoje barwy utkwiły w jego sylwetce.

"Och, moja słodka udręko..."

Wreszcie jeden moment, jedna chwila, jedno uczucie. 

" Po co z tobą walczyć? Ty znów się rozpoczynasz..."

Wszystko zaczęło się zlewać, dwa życiorysy wplecione w niknące słowa piosenki.

"Jestem tylko istotą..."

Delikatne zetknięcie dłoni, bez słów, dwa odcienie, dwa ciepła, dwa zapachy.

"Bez niego jestem trochę zagubiona..."

Dwie dusze uleciały, jak tamtego pamiętnego razu, zaczynając własną kompozycję ruchów. Jego oddech na jej policzku, dreszcze. I związane, zamknięte w sobie dwa spojrzenia.

"Błąkam się samotnie..."

Serca grające identyczną melodię, dusze nad ciałami i to zachłannie powstrzymywane pragnienie. Rozpoczynali swoją historię, igrając z uczuciami, dając się ponieść sercu, ćmiąc rozum. Myślami zapatrzeni tylko w siebie. Łzy wyparowały, krew tętniła głucho. Ten taniec.

"Ostatni taniec..."

Był teraz jednym z płatków róży w jej włosach, gwiazdą na sukience, łzą ukrytą gdzieś między źrenicą a brązem.
Była jego oddechem, myślą, jego pasją i snem. Największym marzeniem szczelnie ukrytym w jednym z pęknięć serca.

"Zapomnieć moje wielkie cierpienie..."

Przezroczysta fala bliskości...

"Chcę uciec, bo wszystko zaczyna się od nowa..."

Zmysły...

"Och, moja słodka udręko..."

I wirowali tam, na parkiecie, wśród dziesiątek innych par, aby następnego dnia znów kończyło się na "Cześć".



***

^K2 "Jeden moment"
^Aerosmith "Angel"
^Troye Sivan "The Fault in Our Stars"
^Troye Sivan "The Fault in Our Stars"
^Adele "I can't make you love me"
^Liber "Skarby"
^Liber "Skarby"
^Indila "Derniére Danse"

No więc jesteśmy w punkcie zero. 

Nie jest najgorzej, jak było wcześniej, nie jest też dobrze.. :)
Przepraszam za jakość i za długość, słabo u mnie ostatnio z weną :(
Beznadzieja, żal... Kończę, bo przynudzam.

Jak obiecałam - 1 listopada :)
Kocham was <3
Ana Julia

Obserwatorzy