czwartek, 5 marca 2015

Capitulo Diecisiete "Znajdźmy sposób, aby zgubić siebie samych..."


całus ,.gif

- Federico… - mówiła tak niewinnie, niemal bezgłośnie, jakby w strachu, że może zniszczyć ten drobiazg rozpalający nadzieję. O ile w ogóle jakaś istniała.
Obrócił głowę w jej stronę, leniwie. Zmrużył oczy, rzęsy wyłapywały promienie słońca bawiąc się nimi, odsyłając. Może nawet przeplatając ze złotem i oddając ciemną barwę, jakby blaknąc. Ważne, że skutecznie chroniły oczy przed światłem.
- Kiedy zrozumiałeś, że… Że mnie kochasz?

Kiedy wiatr zmienił kierunek.
Kiedy twój uśmiech raził jak słońce.
Kiedy przestałem marzyć o innych oczach.
Kiedy nasze dłonie splotły się pierwszy raz.
Kiedy powiedziałaś, jak jestem dla ciebie ważny.
Kiedy ocierałem twoje łzy.
Kiedy śpiewając myślałem o tobie.
Kiedy mi się przyśniłaś.

- Nie wiem – odpowiedział po chwili ciszy, tak bardzo niezręcznej i uspakajającej zarazem. – Chyba wtedy, gdy opowiedziałaś mi o swojej mamie. Poczułem, że bez ciebie nie potrafiłbym żyć. A potem już tylko…
- Tylko co? – na jego twarzy dostrzega rumieniec, tak czerwony, jak pąk róży.
- Patrzyłem na twoje usta i… I myślałem, jakby to było cię pocałować. Potem zaczęłaś pojawiać się w snach, przypadkiem napisałem sobie twoje imię na ręce. Widziałem cię też w muzyce. – patrzyła wzrokiem niepewnym, zamkniętym na świat, ale ciepłym i łagodnym. – Co?
- Mówisz tak pięknie – uśmiechnął się mimowolnie, a policzki zaczęły stygnąć. Odskoczyła lekko, zwinnie na pięcie i spojrzała zmieszana na stare martensy. – Jak to w muzyce? – wzruszył ramionami.
- No wiesz… Miałem ochotę ciągle śpiewać. Stale, nieprzerwanie. Któregoś razu zauważyłem, że myślę o tobie gdy gram. To dla ciebie śpiewałem. Chciałem powiedzieć, co czuję.
W oczach zatańczył mu smutek; zagrał jak na zniszczonym instrumencie. Odwrócił głowę, nerwowo drżały mu ręce. Patrzył gdzieś daleko, nad drzewa, nad chmury, nad niebo… I tysiąc metrów wyżej. Tam gdzie zapomniane dusze tańczyły dzień i noc uwikłane w swoje własne bajki, połączone jedynie uczuciem. A ona zrozumiała, że sprawiła mu przykrość.
Nie wiedziała dokładnie, co nią kierowało. Może to chęć pocieszenia tych oczu smutnych, co rdzewiały tak szybko, płaczem. Może to uczucia nierozpoznane, nie każda przyjaźń jest miłością. A może pragnienie wymazania jego z umysłu i wypędzenia z serca. Nie wiedziała nawet wtedy, gdy poczuła ciepły oddech na twarzy, a dłoń wplątała się w ciemne loki.
Ani wtedy, gdy złączyła miękkie wargi w pocałunku.
Usta miał gorące i słodkie, powiedzieć można przyjemne; łapczywie pragnące jej dotyku, choć cierpliwe. Smakowały szczęściem i miłością tą, którą do niej czuł. Nie przerwał pocałunku, ale wiedział, że powinien. Bo nie jego kochała, prawda? Ale nawet w to już zaczął wątpić.
Tylko ona wiedziała, że tak naprawdę to nie te wargi powinna smakować. Nie Federico.
Jednak nie chciała wierzyć i wmawiała sobie, że wszystko jest na swoim miejscu.
M A X I

Bo czasem z tą miłością jest różnie.
Prawda, Natalka?




Jeśli kiedykolwiek utkniesz w środku morza,
Przepłynę świat, aby Cię znaleźć.
Jeśli kiedykolwiek zgubisz się w ciemnościach i nie będziesz nic widzieć,
Będę światłem które Cię poprowadzi.

Jeśli się wiercisz i kręcisz i po prostu nie możesz zasnąć,
Będę śpiewać piosenki
przy Tobie.
A jeśli kiedykolwiek zapomnisz, ile naprawdę dla mnie znaczysz
Każdego dnia będę
Ci przypominał.

Zawsze masz moje ramię, gdy płaczesz
Nigdy nie odpuszczę
Nigdy nie powiem 'żegnaj'...


- Idziesz i koniec.
- Nie idę do żadnego kościoła. I nie przekonasz mnie.
- A kiedy...
- "byłeś ostatnio?". Co cię to w ogóle obchodzi?
- Idziesz Maximiliano!
- Nie!
Trzasnął drzwiami tak mocno, że zawiasy niebezpiecznie zaświszczały. Poprawił czapkę, którą usilnie próbowała skonfiskować. Nie wiedział, co miała w głowie, ale czasy, kiedy jej zdanie brał choć trochę pod uwagę już dawno przeminęły. W każdym razie miał ciekawsze rzeczy do robienia niż słuchanie jak wiekowy ksiądz sterczy przyklejony do ambony i czyta jakieś bzdury. No i te całe "ogłoszenia parafialne". Godzina nudzenia się, a przecież chodzi im tylko o to, by wyżebrać pieniądze. Jak wszystkim.
Kopnął jakiś długopis i zaśmiał się złośliwie.
Słońce wdzierało się nieproszone do pokoju bezczelnie rażąc w oczy, odpryskując się na tęczówkach. Wiatr melancholijnie kołysał wierzchołki drew. PROSZĘ
Czasem o niej myślał. Nie, żeby tak cały czas. Tylko czasem. Ciągle to sobie powtarzał, jakby - wmówione - mogło wymazać  t e  loczki z pamięci, pobawić się imieniem i ułożyć w zupełnie nowe słowa, które nie będą odbijać echem pulsującej w żyłach burzy emocji. Niezdecydowania. 
I czasem - nieświadomie - patrzył na to głupie zdjęcie, na którym pięknie się śmieje. Nie, nie pięknie. Najbrzydziej na świecie. CIĘ

Jak długo można się oszukiwać?

Najwidoczniej całkiem długo. 
Czasem - jak mylnie brzmi to słowo, które już nigdy nie będzie pasować obok jej imienia - zastanawiał się, jakby to było, gdyby poznali się inaczej. W innym miejscu, okolicznościach i wśród innych ludzi. Czy miłość, choć nierealna i - znów wpajał kłamstwa - być może nieprawdziwa miałaby prawo istnieć? OPUŚĆ

Miłość? W świecie bez miłości?
Na jakim ty świecie żyjesz?

Tak. Bez miłości jest łatwiej, prawda? MOJE

Teraz tak myślisz?

Ale chyba trochę już na to za późno...
SERCE.



Na kolanach błagam
O szansę na ostatni taniec,
Bo z Tobą wytrzymam
Całe to piekło, by wziąć Cię za rękę.
Dałbym wszystko,
Wszystko za nas;
Dam wszystko, ale się nie poddam,
Bo Ty wiesz
Ty wiesz...

Kocham Cię,
Zawsze Cię kochałem
I tęsknię za Tobą
Gdy zbyt długo jestem daleko;
I marzę o tym, że będziesz ze mną
I nigdy nie odejdziesz;
Stracę oddech jeśli
Nie zobaczę Cię już więcej...


Tylko powiedz, czy to ma jakiś sens?

Niepewnie się odsunął, wargi - przesiąknięte jej zapachem - oderwał, choć przecież nie chciał.
- Nie, Natalka... - szepnął trochę zbyt cicho. 

- O co chodzi? - spojrzała w te oczy poranione. A przynajmniej próbowała skupić na sobie tępy wzrok tęczówek, które znikały gdzieś między płatkami róż.
- Przecież wiesz.
- Fede, ja tylko...
- Powiedziałem: nie. Nie wracajmy do tego. - był tak pewien tego co mówił, niemal sam wierzył. Jednak gdzieś w nim tkwiła ta cząstka, która nieznośnie dziergała jej imię pod skórą. No i drażniła go niemiłosiernie.
- Ale Federico...
- Co? Chcesz mi wmówić, że o nim nie myślisz? Że nie z nim teraz chciałabyś być?
- On dla mnie nic nie znaczy...
- A do prawdy? - wzrok miał pełen bólu, tak ostrego, jakby jakaś cząstka serca próbowała się przezeń wydostać. Może i tak było, kto wie? - Nie chcę cierpieć.
- Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
- Więc nie wracajmy już więcej do tego.
- Fede, ale to z tobą chcę teraz być, to ciebie chcę kochać.
- Chcesz, chcesz... A co tutaj masz do chcenia? To jest miłość, nie koncert życzeń. - cisza zwisała z jej rzęs, zaplątała się w lokach. Przylgnęła do warg i niespokojnie drżała na dłoniach, wówczas splecionych. Wiatr scałowywał fałszywość z koniuszków palców i zabierał ją tam, gdzie nigdy nie chcieli wracać. Zniknęła wraz z wspomnieniem słodkiego pocałunku, którego gorycz wciąż plątała na języku. Ptaki przyglądały się z zaciekawieniem dwóm lalkom, może porcelanowym, ale tylko w jednej widziały serce. W tej z ciemnymi loczkami i tęczówkami w odcieniu polerowanego hebanu. Trzymała je w dłoniach, tyle że nie należało do niej. Jakby dostała prezent i nie wiedziała, gdzie go schować. Tak, to jego miłość, przed chwilą wyrwana i tak boleśnie poszarpana przy krawędziach. Grymas bólu zniekształcił delikatne rysy.
- W porządku. - mówił już trzeźwo i spokojnie, choć nadal smutno. - To przecież nie twoja wina. - pogłaskał lekko po policzku. Nadal nie spojrzał w oczy. - Nie powinienem był się w tobie zakochać...



Niczym nienawiść i miłość,
Oddzielne światy.
Ta zgubna miłość była jak trucizna od samego początku.
Niczym światło i mrok,
Oddzielne światy.
Ta zgubna miłość była jak trucizna od samego początku.

Byliśmy niczym niespełniona miłość
Pragnąca się spełnić.

Feralna pochodnia,
Ostateczny dreszcz,
Miłość przeznaczona na śmierć...


Powiedzmy, że wcale nie chciał uciekać. I nie zniknąć, jedynie nanieść poprawki na skatowany świstek papieru, na którym ktoś streścił jego życie. Musiał być wtedy pijany, ale nie wdawajmy się w szczegóły. Nie liczyła się przecież ta przecudna człowieczyna (Cóż… Przecież nie chciała źle, nie?), a właśnie on, Maximiliano Ponte – największa zakała rodziny. Ile razy już go tak nazwano…
Powiedzmy też, że idąc samotnie przez park nie zastanawiał się nad starszawym łysiejącym panem z wąsem (tak właśnie wyobrażał sobie „pisarza”). Myślał raczej o rzeczach ważnych, które ostatnimi czasy stały się zbyt ważne. Na przykład o pewnej brzydkiej dziewczynie z wypłowiałymi brzydkimi włosami, matowymi brzydkimi oczami i najbrzydszym na świecie uśmiechem (Co w niej widział?). Zupełnie tak, jakby wmawianie mogło tu w czymś pomóc.

Gdyby było to początkowe stadium – „zauroczenie” – znalazłby sposób na wyrzucenie jej z głowy. Albo po prostu posłałby to wszystko w diabły.
Dlaczego nie mógł? Bo był na etapie stanowczo zaawansowanym, choć niektórzy mogliby nie uwierzyć. Sam do niedawna nie zdawał sobie sprawy, że można nienawidzić kochając. Ciężka filozofia, przydałby się jeden z tych, no… Trudno stwierdzić, przysypiał na historii. W każdym razie jakiś Sokrates może by pomógł. Lub wielki znawca miłości Leon, który mozolnie podpełzał w jego stronę. Żadne próby ucieczki nie wchodziły w grę – w okolicy zero drzew, chyba że jakieś pojedyncze, a przyjaciel już zatapiał ślepia w Maxim, jakby w ten sposób mógł go przywiązać do ławki. Zdecydowanie musiał zmienić park…
- Cześć stary… - Oczywiście nie miał nic do Leona. Po prostu ckliwe bajeczki o Violetce już go nie bawiły. Co więcej, czasami na nich skrycie przysypiał. Ludzie, nie była centrum wszechświata.
- Cześć… - burknął. Sam nie wiedział czego (a raczej kogo) szukał rozglądając się ospale na boki. – Co tam? Coś z Vio…
- Nie zaczynaj tego tematu. Szkoda słów, serio. – może zmądrzał przez te kilka dni, a może panna V. po prostu wybrała Diego, czy tam Tomasa. Kto wie, gdzie wówczas się obracała.
- Aż tak źle? – normalnie by nie spytał, gdyby nie to żałosne, pozbawione życia spojrzenie. Co poradzić, z miłości człowiek głupieje. – Nie mów, że teraz jest z Diego. Albo z Tomasem, błagam, tylko nie Tomas…
- Nie, tak i mniej więcej. – Leon wetknął dłonie do kieszeni. – W zasadzie nie zerwaliśmy, chociaż mogła to tak odebrać. Nie winie jej, mam Larę. A ona tego tam… No, to trochę skomplikowane.
- Trochę? – chyba nawet czapka miała go dość, bo denerwująco osuwała się na oczy.
- Ta, racja. – usiadł z cichym sapnięciem, które ewidentnie rozsyłało wokół poczucie zrezygnowania i braku chęci do życia. Aż Maxiemu odechciało się oddychać. – Bardzo skomplikowane. – no co ty, Leonku… - Ale nie mówmy już o tym. Co u ciebie?
Prawie opluł się oranżadą. Przyjaciel zerknął kantem oka marszcząc brwi, po czym wrócił do niezwykle pasjonującego zajęcia miętolenia jakiegoś chwastu.
- No… Wiesz… - otarł brodę wiercąc się na siedzeniu. Swoją drogą bardzo lubił tą oranżadę. – Po staremu.
Leon mruknął pod nosem kiwając głową ze zrozumieniem, jednak jego myśli już dawno szybowały gdzieś, gdzie wzrok nie sięgał. Zapewne wokół Violetty i jej „nowego” chłoptasia. Szkoda, Lara była naprawdę sympatyczną osobą. Trochę groźną i złośliwą, ale sympatyczną.
On też wrócił do rozmyślania. Lepsze to, niż bawienie się trawą, nie? Chciał przynajmniej produktywnie wykorzystać popołudnie, porządkując niektóre sprawy. A było co porządkować. W jego głowie myśli obijały się o ścianki czaszki. Należało je tylko poskładać, a potem posegregować od tych „natychmiastowych i ważnych”, poprzez „zawiłe i skomplikowane, ale mogące poczekać”, aż do „nie wymagających czasu bzdur”. Nawet mu się to udawało, gdyby nie… Tak. Góra lodowa.
Szła w towarzystwie Federico, co było… W sumie nie, nie zaskoczyło go ani trochę. Kiedyś, jakiś rok temu, ciągle chodzili gdzieś razem. Byli czymś w rodzaju przyjaciół, jeżeli można to tak nazwać. Nawet coś tam mu się żalił, że tęskni, czy jakoś tak. Trudno określić ich relację. Razem, osobno, w stanie separacji, razem. Nieskomplikowana skomplikowana oczywistość. Teraz najwyraźniej świetnie się bawili. Chociaż, nie… Ciężko stwierdzić. Uśmiechnęła się – smutno, blado i nikle, ale uśmiechnęła. Tylko Fede miał jakiś nieobecny wyraz twarzy. W sumie oboje wydawali się być daleko. A niby rozmawiali…
Czy wszystko związane z nią musiało być niezrozumiałe?!
- Maxi? – otrząsnął się dopiero, gdy oberwał w ramię od lekko poirytowanego Leona.
- Hm? – spojrzał, ale tak tępym wzrokiem, że na miejscu przyjaciela sam pokręcił by głową z politowaniem.
- Już nic. – no proszę. Z problemami to się przychodzi, ale żeby powtórzyć, to już nie. – Nie łapię, ciągle się na nich gapisz. Zakochałeś się, czy jak?
- Ja? W kim? – miał sam siebie dość. – W Naty? Proszę cię.
- Nie mówiłem, że w Naty… - widocznie poczucie humoru tak wrosło Leonowi w krew, że ciężko mu było nawet wtedy zachować powagę. Zacisnął długie palce na ramieniu Maxiego. – Akceptujemy cię takiego, jakim jesteś.
Gdyby wzrok mógł zabijać, wszystkie „fanki” Verdasa szykowałyby pogrzeb.
- Mógłbym cię teraz walnąć, ale siedzisz za daleko.
- Albo ty masz za krótkie łapki. – no nie.
- Zaraz wylądujesz w koszu na śmieci. Nie żartuję, głupku.
O tyle, o ile na dworze słońce paliło w skórę, w oczach Maxiego szalała burza. Nie, żeby się zirytował jakimiś niby śmiesznymi uwagami na swój temat. Chodziło o to, że go prześladowała, a głupkowate pytania Leona tylko pogarszały sytuację. Przynajmniej już nie siedział z miną męczennika. Aż się płakać chciało widząc go w poprzednim stanie.
- Znowu się gapisz. – dlaczego ten pieprzony hipokryta musiał mieć rację? – Nie łapię, po jaką cholerę ciągle się na nich patrzysz? Chodzi o Natkę?
- Nie! Nie dociera?!
- Ta, jasne… - wzruszył ramionami sięgając po jakąś wysuszoną łodygę. – Możesz zaprzeczać, Maxi, ale wiem co widzę.
- Widzisz? Niby co widzisz, skoro nic nie ma? Nie cierpię tej baby.
- Maxi… - tak jakby spoważniał, co znacznie niepokoiło. – Wiesz, nie zawsze taka była.
- Tępa? – Leon ściągnął brwi obracając w dłoniach chwast.
- Smutna. – wyjaśnił. – Była nieśmiała, ale nie smutna. Uśmiechała się ciągle, choć często płakała. Miała jakieś problemy, nie lubiła o nich mówić. Czasem tylko coś wspominała. Potrafiła ufać ludziom, nie usługiwała…
- Dlaczego mi to mówisz? – przerwał wywód, który (choć nie chciał się przyznać) lekko go zaciekawił. Nie, nie zaciekawił. Nic związane z nią nie było ani piękne, ani interesujące.
- Po prostu… Wiem, że masz ją za głupiego psa Ludmiły, ale to nie jest tak. – westchnął poprawiając się nieco na ławce. Niemal na niej leżał, więc nie na wiele się to zdało. Twarz miał ściągniętą, choć spod warstwy smutku i wspomnień wyzierał lekki półuśmiech dostrzegalny jedynie przez kogoś, kto znał go równie długo, co Maxi. – Czasami ludzie nie są tacy, za jakich ich uważamy. Niektórych po prostu trzeba poznać. – prychnął. Leon wstał. – Przemyśl to.
Na odchodnym lekko poklepał przyjaciela po ramieniu.
Może i miał rację? Skąd to wszystko wiedział nie było wówczas ważne. Liczyły się jedynie te nieprzejednane czekoladowe oczy, które łagodnie obrysowywały okolicę. Jeżeli okolicą można nazwać twarz Federico…
A Maxi siedział. Patrzył, ale nie widział. Słuchał, ale nie słyszał. Zamiast tego skakał gdzieś między kolejnymi piętrami umysłu, próbując przetworzyć słowa Leona, które trafiły do niego dogłębnie. Dlaczego? Nie wiedział. Po prostu nagle zechciał wszystko analizować, by znaleźć tą jedną, malutka cząstkę; taki felerny egzemplarz; który stał mu na drodze do szczęścia. W jednej chwili go oświeciło. „Niektórych po prostu trzeba poznać…”. Problemem nie było to, że nie znał Natalii, ale to, że znał ją zbyt dobrze. Aż to całe znanie się związało ich serca i nie chciało puścić.
Wiedział już, co musiał zrobić. Nie odkocha się tak z dnia na dzień. Próbował, nie wyszło. Jedynym, co przeszkadzało w tej sytuacji, była ta chora nienawiść. W końcu nie lubili się od kiedy pamiętał. No więc osoba Natalki nie stanowiła przeszkody, tylko ta część Maxiego, która wciąż nie miała zamiaru jej zaakceptować. Rozwiązanie było jedno, choć trudne i czasochłonne.
Musiał znaleźć sposób, by zgubić samego siebie.



***
^Bruno Mars "Count on me"
^Nickelback "Far away"
^The Rasmus "October and April"

No, powiedzmy, że jakoś da się to czytać. Choć szczerze wątpię, ale mało ważne - taka dygresja. Pisane przy przecudownych dźwiękach Eda Sheerana (choć nie gustuję w tego typu muzyce) - rudzi rządzą.
Macie tu ten - pożal się Boże - splot Fedaty i chorych myśli Bufona. Cieszcie się.
Nie jestem zadowolona Nienawidzę tego rozdziału. Jest wymuszony i okropny, chyba najgorszy, jaki do tej pory napisałam. Trudno, czekanie jest złe.
A i tak nic sensowniejszego nie wymyślę...
Szkoła! Juhu! Koniec ferii... Miało być pół opowiadania i dziesięć os'ów. Jest jeden rozdział i jeden os. Brawo dla mnie, jestem taka super, że nawet z Ludwikiem przegrywam ;__; (do niewtajemniczonych: dla zdrowia własnej psychiki nie pytajcie). 
Marzec będzie trudny do przełknięcia: terror wewnątrzszkolny i te sprawy, więc z pisaniem może być kiepsko. Już mi odbiera chęci do życia, chlip :'(
No to co? Do kiedyś tam... Kiedy mój upośledzony mózg w końcu zdecyduje się na współpracę.
Kocham was, tak najmocniej na świecie <3
Ania

PS.: Nowy OS już piszę, chociaż... I tak nikogo to nie interesuje, więc no.
PS2.: Kocham Was <3 <3 <3

poniedziałek, 2 marca 2015

Blog.



Witam zacne Waćpany i Waćpanny!
Co dzisiaj? Niestety nie rozdział -,- Właśnie się edytuje, więc no...
Za to taka mała niespodzianka, choć niektórzy już wiedzą. Łapajcie drugiego bloga - więcej Ani, więcej depresji i antytalentu, pffffffff -,- 
Zapraszam, choć w sumie nie ma na co: Can you hear the silence?


Obserwatorzy