piątek, 12 lutego 2016

Killer.




      Witajcie, Aniołki (o ile jakieś jeszcze tu są) ♥

      Dobra, może na początku powiem, dlaczego killer. Otóż postanowiłam zabić tą historię. Pozostawić ją w martwym punkcie czyli dokładnie tam, gdzie skończyłam.
      Powód jest chyba oczywisty - jeśli ktoś nie umie pisać, po prostu nie powinien. I bez względu na to, jakie miłe rzeczy mi mówicie, nie uważam, żeby cokolwiek z tego było napisane dobrze. Kiedy czytam od początku tą historię, to po prostu załamuję ręce. Ale może zostawmy to, bo to tylko jedna z wielu przyczyn. Kolejną jest brak czasu. Niektórzy z Was pewnie wiedzą, jak to ciężko jest być w liceum zwłaszcza na rozszerzonej matmie, kiedy to dużo lekcji się opuściło i ma się cholernie dużo zaległości. I pewnie wiecie też, jak to jest siedzieć do nocy nad książkami, kiedy rano trzeba wstać oraz że jedyne na co ma się ochotę po powrocie do domu, to drzemka. Nie mówiąc już o ewentualnych spotkaniach ze znajomymi, zajęciach dodatkowych, pracach w domu... No nie powiem, sporo tego jest. A jeśli nawet na czytanie nie mam czasu, to już jest naprawdę źle.
      Zostawmy resztę, bo bez sensu przybliżać Wam bardziej problem. Myślę, że wyjaśniłam wystarczająco. Mogłabym jeszcze brak weny dorzucić, ale to chyba oczywiste - bez inspiracji i talentu mało co można zrobić.
      Także pozostaje jedno pytanie. Co dalej?
      Sama jeszcze nie wiem. Poprzysięgłam sobie, że dokończę tą historię, ale czy w ogóle warto? Momentami mam ochotę usunąć ją całkowicie, by nikt nigdy więcej nie musiał patrzeć na tą żenadę. Jednak chcę sobie zostawić jakąś pamiątkę w postaci Waszych komentarzy, które potrafiły naprawić nawet najbardziej paskudny dzień ♥
      Czy wrócę? Tego też nie wiem. Jeśli już to z kompletnie inną historią, tudzież bohaterami. Tej raczej nie dokończę. Wiecie, ona wciąż gdzieś jest. Gdzieś w mojej głowie przysypana wartościami bezwzględnymi i sporą ilością zabytków średniowiecza (Bogurodzica i takie tam, sporo ważący materiał). Mam wszystko po kolei poukładane, kto, gdzie, kiedy i z kim. Wiem dokładnie, jak by się skończyła. Jednak kilka czynników nie pozwala mi podzielić się nią z Wami, choć naprawdę mocno chciałabym Wam ją dać. Mi jest ona niepotrzebna tak szczerze mówiąc, ale po prostu nie umiem. Nie umiem opowiedzieć jej w sposób, w jaki powinna być opowiedziana. To nie ten punkt widzenia, zła droga. Dlatego zostawię wszystko tak, jak jest. Niech sobie będzie taka krzywa i brzydka do tego momentu, tego już nie da się naprawić. Ważne, że nie zepsuję jej bardziej.
       Moją małą propozycją niech będzie coś w rodzaju epilogu. Jeśli ktoś chciałby przeczytać coś takiego i dowiedzieć się, jakimi drogami zamierzałam poprowadzić naszych lamusów, to dajcie znać, postaram się stworzyć coś ładnego. A jeśli nie, to niech zostanie tak, jak było.
      Jeżeli chodzi o "Can you hear.." to tam ciągle będę obecna. Rzadko bo rzadko, ale będę. Potrzebuję od czasu do czasu wyrzucić z siebie nadmiar słów i właśnie dlatego zostawię sobie odskocznię. Tylko nie oczekujcie niczego specjalnego, piszę jak pisałam, może nawet trochę gorzej...
      Bardzo chciałabym wam wszystkim podziękować. Nie będę tu wymieniać każdego z imienia, bo do jutra pisałabym tego posta. Myślę, że osoby które w szczególny sposób mi pomogły będą wiedziały, że to im dziękuję najmocniej ♥ Oddaję Wam moje serduszko, serio. Ale dziękuję też pozostałym, bo każdy z Was odznaczył się, mniej lub bardziej, w tej historii i za to będę Wam wdzięczna bardzo długo.
      To jak? Żegnamy się? Ehh, ciężko przechodzi mi to przez palce, ale wiem, że inaczej nie mogę, wybaczcie.

Kocham Was moooocno ♥♥♥
Życzę miłej nocy!
Ania :3


PS.: W razie jakichkolwiek pytań, potrzeby skontaktowania się wciąż jestem obecna tu: ask. Pytajcie śmiało, na pewno odpowiem :)

niedziela, 9 sierpnia 2015

Capitulo Dieciocho "Bo wolę czuć ból niż kompletnie nic..."





Mógłbym jej powiedzieć, że ją kocham. Obyłoby się bez łez wzruszenia, wbitych pod skórę paznokci czy wyłamywania zdrętwiałych z zimna palców. Nawet nie musiałbym miętolić krawędzi koszulki. Po prostu powiedziałbym to. I już.
Kocham ją - jedyną i prawdziwą. Uwielbiam słyszeć jej serce ocierające się o moje przez warstwy niepotrzebnych materiałów i tkanek. Uwielbiam wyczytywać z oczu troski i tajemnice. Uwielbiam całować włosy, nawet jeśli tylko koniuszkami palców. 
Kocham ją, najlepiej jak umiem. Najczulej. Piękniej od wąskich poświat spadających gwiazd.

I mógłbym to powiedzieć, wykrzyczeć, wyśpiewać, wytańczyć. Szeptać co wieczór - a nawet i w dzień, wydychać z dwutlenkiem węgla, wypłakiwać z oczu, pisać na wewnętrznej stronie dłoni. 
I mógłbym tym sny wypełniać, wszystkie myśli, słowa, spojrzenia, drgnienia powiek, pustki między palcami, szczeliny w warstwach przesuszonej skóry.
I mógłbym tym wzlecieć, jak lampiony w chłód onieśmielonych gwiazd, sam z płonącym uczuciami sercem.
Mógłbym.

Tylko - czy nie wpadłbym wtedy w zgrabnie złożony wachlarz kłamstw? I nie skakałbym między nićmi rozdygotanego materiału? 

Przecież kocham - to prawda. Tylko ja jestem kłamstwem.

Kłamstwem, które wcisnęło się krzywe pęknięcie między drugim a trzecim kawałkiem jej serca. To nic, że o innej barwie i gęstości. Przecież zawsze można udawać, że wszystko jest w porządku. Ale udawanie to oszustwo, tylko ładniej nazwane.
Kłamstwem, które pragnie tak bardzo być prawdą. Być może samo w to wierzy i - choć mu niewygodnie - tkwi w miejscu przeznaczonym dla kogoś innego.
Jestem tym kłamstwem. I już zawsze nim będę.

Ale pojawiają się też nieporozumienia, których nikt nie potrafi wyjaśnić, choć usilnie szuka nieistniejących definicji. Takie właśnie mają pozostać - nierozwiązane. Kto jednak umiałby je wtedy zaakceptować? Ja chyba muszę.
Bo nie pasuję do kształtów jej serca, nie sklejam go bezpowrotnie, nie jestem kolorem jej krwi. Ale ona moim tak. 

Miłość nie może istnieć bez cierpienia.
Zabawne.

Mógłbym jej powiedzieć, że ją kocham. Mógłbym. Ale wtedy zniszczyłbym też ją. 
To nie jest tego warte. Nigdy nie będzie. 
Bo wolę płakać z bólu nocami, wyciskać z płuc powietrze i skórę drapać aż do otwartych ran, niż wstrzykiwać truciznę także pod jej skórę.
Czy mógłbym wtedy spojrzeć w lustro?

Kocham ją - to nie jest kłamstwo. Szkoda, że nigdy już jej tego nie powiem.

***

- Mierz siły na zamiary. Jakoś tak chyba mówią...
- Taa, mówią też "jesteś tym co jesz". Jesteś roztopionym batonikiem? Jesteś zepsutym twarożkiem? Jesteś spaloną frytką?
- ...i ja myślę... Chwila. Jestem frytką?!
- Może... Patrzyłeś ostatnio w lustro?
- Jaaa... Nooo... O czym rozmawialiśmy?
- O frytkach.
- Nie, nie. Wcześniej.
- O... W sumie to o niczym.
Trampki kupił w zeszłym tygodniu, a już zdążył podrzeć je w trzech miejscach. Granatowe nitki brudne przy końcach sterczały na wszystkie strony kołysząc się na wietrze, niemal równo z odrapanymi skuwkami sznurówek. Będzie musiał kupić nowe.
- Serio? A tak się da?
- Najwidoczniej tak.
- Ale... Jak wygląda nic?
- Jak wnętrze twojego mózgu.
- Ja mam mózg?
- Sam się zastanawiam.
Przydługa trawa omiatała smukłymi palcami nogawki poszarpanych przy końcu spodni. Przydałoby się ją skosić.
- Dziwne. Można żyć bez mózgu?
- Chyba nie.
- Czyli mam mózg.
- Chyba tak.
"Chyba" jako jedyny rodzaj prawdy, który mógł pojawić się w jego życiu, padać z ust równo z zapachem gumy do żucia, kiedyś miętowej. Całkiem ciężko iść po niepewnym gruncie, jak po lekko naderwanej linie zaczynającej pękać, gdy jest się już blisko drugiego końca. Albo pomoście ze spróchniałych fragmentów drzew. 
- Całkiem fajnie jest go mieć.
- Mhmmm...
- Myślisz, że Edgar też ma mózg?
- Jaki Edgar?
- No Edgar, mój pluszowy łoś.
- Masz pluszowego łosia?
- W sumie to nie.
- Mhmmm...
- Wiesz, mówię na niego łoś, bo nie ma rogów i mu przez to smutno. A ja nie chcę, żeby było mu smutno.
- Mhmmm...
A jednak usilnie uczepił się ich, jak naderwanej nadziei, pląsającej wzdłuż nóg więzami grubych nici. Ciężko było wspiąć się po nich i stanąć na niestabilnym fundamencie ze szkieł jej oczu, jednak lepiej czuć strach, lepiej ból, niż kompletnie nic.


***


Czasem mi się śni. Jej włosy są jak ocean, po którym płyniemy na płatkach przesiąkniętych słońcem kwiatów. Razem, ramię w ramię. Wydajemy się inni, ale podobni. Wolni, ale uwiązani. Jesteśmy osobno, ale należymy do siebie. Dziwne zależności, które w prawdziwym życiu nie mogą mieć miejsca.

Lubię tak sobie o niej śnić. Wtedy wszystko to, co nas dzieli, odpływa daleko za wody Pacyfiku. Może ląduje gdzieś u wybrzeży Indii i staje się tak nieważne, jak ginąca na tle nieba biedronka, którą chwilę temu trzymaliśmy w dłoni. Znika na tle jej oczu i pięknego serca.


***

- To co będzie z tym Edgarem?
- Jakim Edgarem?
- No... Twoim pluszowym łosiem.
- Ja mam pluszowego łosia?
- Wiesz... Zapomnij.
Miał lekko sine powieki i pękniętą żyłkę w oku. Może był też blady, ale Włosi już tak mają. Ciężko rozpoznać, kiedy naprawdę coś im dolega.
- O czym? 
- Andres...
- Ale... Ja muszę wiedzieć, jak się nazywam. A nazywam się Andres. A może Edgar? Fede, jak mam na imię? Sam już nie wiem...
- Andres.
- To dlaczego mówiłeś, że Edgar?
- Posłuchaj mnie uważnie i się skup.
- Jestem skupiony. Cały czas. Skupiam się.


***

Trzymałbym jej dłoń. Jej dłoń w swojej. Większej, bledszej, nieco grubszej - innej. Ale to wciąż byłyby nasze dłonie. Złączone. 

Dotykiem przepływałbym między jej palcami, oddechem po karku, spojrzeniem przez oczy. I nawet nie pomyślałbym o tym, że może nie należeć do mnie. Po prostu byłaby ze mną, moja, tylko moja. 

A jeżeli o niej myślę? Czy kradnę ją komuś? Kradnę słowami, których przenigdy jej nie powiem? Kradnę snami o jej lokach, oczach ciemniejszych od atramentu? Kradnę biciem serca, bo przecież bije dla niej? Kradnę powietrzem wypluwanym z płuc? Łzami wsiąkniętymi w poduszkę? Wspomnieniami, które dzielimy tylko my? Miesiącami westchnień i bezsennych nocy? Potokiem spojrzeń? Promieniem dotyku? Poszarpanymi marzeniami, może - nadziejami? Gwiazdami podkradanymi z nieba w objęcia naszych powiek? 

Czy mogę kraść ją w taki sposób?

***


- Zastanawiam się...
- O, to coś nowego.
- Cicho. Zastanawiam się...
- Andres się zastanawia?
Miał ciepłe zielone oczy, w odcieniu tak dobrze znanej mu nadziei, które teraz wydały mu się bez wyrazu i smaku. Leon już tak miał, że każda kłótnia z Violettą odciskała na nim swoje piętno, wyduszała serce jak gąbkę nasiąkniętą ciepłą wodą. Wszystko, co w nim fruwało, w jednym momencie straciło skrzydła. Przemokło w deszczu łez, schyliło się ku ziemi, bardziej przyziemnie patrząc na świat. Boleśniej.
- Ta...
- Zabawne.
- Ej, ale... Przez was się gubię, mieszacie mi w głowie.
Może nawet czuli się podobnie. Oboje zranieni, wykończeni czekaniem. Z tą różnicą, że relację Leon - Violetta zawsze można było naprawić. Co więcej - wszystko się do nich sprowadzało. Każda droga prowadziła ich do siebie, bez względu na to jak krętymi ścieżkami by poszli. Po prostu ich życia splatały się w jedno na pewnym odcinku, będąc murem nie do przebicia. Zbudowanym z marzeń, uśmiechów i chęci.
W jego wypadku nawet to nie wystarczyło.
- My?
- Tak.
- Jesteś pewien?
- Nie wiem.
Żyły coraz silniej pulsowały na rękach, oddech palił w krtani, jakby połknął nóż. Bolał go każdy odcinek ciała. A więc tak się usycha z miłości.
- Skup się.
- Przecież... Ja...
- Andres.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
- I uciekł.
- Tak.

***

Szkoda, że przed miłością też nie można uciec. Przed niczym, co się czuje. Przed tym, co jest częścią nas, ale tak naprawdę nas niszczy. 

***

Ciszy też można mieć dość. Zwłaszcza wtedy, gdy ma się tak wiele do powiedzenia. 
- To... Jak się czujesz?
Doceniał starania Leona, bez względu na to, co sobie myślał. Po prostu czasem czuł, że on nie chce pomóc, jedynie próbował jakoś zacząć rozmowę. Nawet tym najmniej właściwym pytaniem. 
- Wiesz... Po staremu?
W jego głowie brzmiało to pewniej. Nie lubił niepewnych rzeczy.
- Jesteś tego pewny?
- Raczej tak.
- Więc dlaczego brzmiało jak pytanie?
- Chyba lubię zadawać pytania.
- Okej.
Przy Leonie nawet najgłupsze sprawy wydawały się normalne. Może właśnie to wciąż trzymało ich przy sobie. 
- A u ciebie?
- Wolałbym raczej ominąć ten temat.
- Mhmmmm...
Nie żeby nie wiedział, co aktualnie się działo. Oboje wiedzieli. Jednak istnieje taka cisza, która zastępuje niepotrzebne słowa. I nie jest ani niezręczna, ani krzywdząca.
- Fede... Nie jest dobrze.
- Wiem, że Viola...
- Nie miałem na myśli Violetty. 
- Więc?
- Chodziło mi o ciebie.
Otworzenie oczu zajmuje trochę czasu. Zwłaszcza wtedy, gdy nie chce się widzieć niczego.


***************************************************************
Ja naprawdę nie wiem, co to jest XD I dlaczego to udostępniam. Chyba dlatego, że nie mam wam nic innego do zaoferowania.
Beznadzieja i dno. Cierpię na upośledzenie twórcze, proszę, bądźcie wyrozumiali (o ile jest tu ktokolwiek). Pomysł na historię mam, ale brak talentu to już inna sprawa. Dlatego na razie musicie się zadowolić tym ****[cenzura]***. 
Ostatnio coś pojawiło się w marcu. Żenada to zdecydowanie zbyt łagodne słowo na
określenie tego, co ostatnio wyprawiam. 
UWAGA: NIE POLECAM W OGÓLE TEGO CZYTAĆ.
Wiecie, poważnie się zastanawiam nad rzuceniem tego wszystkiego w diabły. Obiecywałam, że wrócę po testach. Nie udało się. Obiecywałam, że wrócę po wystawieniu ocen. Nie udało się. Obiecywałam, że wrócę po zakończeniu roku. Nie udało się. No a teraz wracam i to z takim czymś. Zaledwie zalążkiem rozdziału, który wyszedł gorzej niż beznadziejnie. I do tego napisanym już daaawno temu. Matko Boska, to już jest dno dna.
Ostatnio czytałam pierwsze rozdziały i wiecie co? Odebrało mi mowę. To było gorsze od hejtów, którymi ostatnio na asku mnie zasypują. Ta, widocznie nie nadaję się już do niczego (tu dałabym lajka lub uśmiechniętą buźkę).
Trudno.
Od jakiegoś czasu nie jestem człowiekiem, tylko chodzącą rozpaczą. Musicie mi wybaczyć, proszę. No i przepraszam. Tylko tyle mogę.
No nic, zostawiam was z tymi marnymi wypocinami w łapkach. Zróbcie z tym co chcecie. Możecie spalić, jak swetry Facu. Możecie hejcić, jakoś przeżyję. Możecie szykować cegły.
Tylko pamiętajcie, że was kocham.
Bez względu na to, jak tandetnie to tutaj brzmi.

czwartek, 5 marca 2015

Capitulo Diecisiete "Znajdźmy sposób, aby zgubić siebie samych..."


całus ,.gif

- Federico… - mówiła tak niewinnie, niemal bezgłośnie, jakby w strachu, że może zniszczyć ten drobiazg rozpalający nadzieję. O ile w ogóle jakaś istniała.
Obrócił głowę w jej stronę, leniwie. Zmrużył oczy, rzęsy wyłapywały promienie słońca bawiąc się nimi, odsyłając. Może nawet przeplatając ze złotem i oddając ciemną barwę, jakby blaknąc. Ważne, że skutecznie chroniły oczy przed światłem.
- Kiedy zrozumiałeś, że… Że mnie kochasz?

Kiedy wiatr zmienił kierunek.
Kiedy twój uśmiech raził jak słońce.
Kiedy przestałem marzyć o innych oczach.
Kiedy nasze dłonie splotły się pierwszy raz.
Kiedy powiedziałaś, jak jestem dla ciebie ważny.
Kiedy ocierałem twoje łzy.
Kiedy śpiewając myślałem o tobie.
Kiedy mi się przyśniłaś.

- Nie wiem – odpowiedział po chwili ciszy, tak bardzo niezręcznej i uspakajającej zarazem. – Chyba wtedy, gdy opowiedziałaś mi o swojej mamie. Poczułem, że bez ciebie nie potrafiłbym żyć. A potem już tylko…
- Tylko co? – na jego twarzy dostrzega rumieniec, tak czerwony, jak pąk róży.
- Patrzyłem na twoje usta i… I myślałem, jakby to było cię pocałować. Potem zaczęłaś pojawiać się w snach, przypadkiem napisałem sobie twoje imię na ręce. Widziałem cię też w muzyce. – patrzyła wzrokiem niepewnym, zamkniętym na świat, ale ciepłym i łagodnym. – Co?
- Mówisz tak pięknie – uśmiechnął się mimowolnie, a policzki zaczęły stygnąć. Odskoczyła lekko, zwinnie na pięcie i spojrzała zmieszana na stare martensy. – Jak to w muzyce? – wzruszył ramionami.
- No wiesz… Miałem ochotę ciągle śpiewać. Stale, nieprzerwanie. Któregoś razu zauważyłem, że myślę o tobie gdy gram. To dla ciebie śpiewałem. Chciałem powiedzieć, co czuję.
W oczach zatańczył mu smutek; zagrał jak na zniszczonym instrumencie. Odwrócił głowę, nerwowo drżały mu ręce. Patrzył gdzieś daleko, nad drzewa, nad chmury, nad niebo… I tysiąc metrów wyżej. Tam gdzie zapomniane dusze tańczyły dzień i noc uwikłane w swoje własne bajki, połączone jedynie uczuciem. A ona zrozumiała, że sprawiła mu przykrość.
Nie wiedziała dokładnie, co nią kierowało. Może to chęć pocieszenia tych oczu smutnych, co rdzewiały tak szybko, płaczem. Może to uczucia nierozpoznane, nie każda przyjaźń jest miłością. A może pragnienie wymazania jego z umysłu i wypędzenia z serca. Nie wiedziała nawet wtedy, gdy poczuła ciepły oddech na twarzy, a dłoń wplątała się w ciemne loki.
Ani wtedy, gdy złączyła miękkie wargi w pocałunku.
Usta miał gorące i słodkie, powiedzieć można przyjemne; łapczywie pragnące jej dotyku, choć cierpliwe. Smakowały szczęściem i miłością tą, którą do niej czuł. Nie przerwał pocałunku, ale wiedział, że powinien. Bo nie jego kochała, prawda? Ale nawet w to już zaczął wątpić.
Tylko ona wiedziała, że tak naprawdę to nie te wargi powinna smakować. Nie Federico.
Jednak nie chciała wierzyć i wmawiała sobie, że wszystko jest na swoim miejscu.
M A X I

Bo czasem z tą miłością jest różnie.
Prawda, Natalka?




Jeśli kiedykolwiek utkniesz w środku morza,
Przepłynę świat, aby Cię znaleźć.
Jeśli kiedykolwiek zgubisz się w ciemnościach i nie będziesz nic widzieć,
Będę światłem które Cię poprowadzi.

Jeśli się wiercisz i kręcisz i po prostu nie możesz zasnąć,
Będę śpiewać piosenki
przy Tobie.
A jeśli kiedykolwiek zapomnisz, ile naprawdę dla mnie znaczysz
Każdego dnia będę
Ci przypominał.

Zawsze masz moje ramię, gdy płaczesz
Nigdy nie odpuszczę
Nigdy nie powiem 'żegnaj'...


- Idziesz i koniec.
- Nie idę do żadnego kościoła. I nie przekonasz mnie.
- A kiedy...
- "byłeś ostatnio?". Co cię to w ogóle obchodzi?
- Idziesz Maximiliano!
- Nie!
Trzasnął drzwiami tak mocno, że zawiasy niebezpiecznie zaświszczały. Poprawił czapkę, którą usilnie próbowała skonfiskować. Nie wiedział, co miała w głowie, ale czasy, kiedy jej zdanie brał choć trochę pod uwagę już dawno przeminęły. W każdym razie miał ciekawsze rzeczy do robienia niż słuchanie jak wiekowy ksiądz sterczy przyklejony do ambony i czyta jakieś bzdury. No i te całe "ogłoszenia parafialne". Godzina nudzenia się, a przecież chodzi im tylko o to, by wyżebrać pieniądze. Jak wszystkim.
Kopnął jakiś długopis i zaśmiał się złośliwie.
Słońce wdzierało się nieproszone do pokoju bezczelnie rażąc w oczy, odpryskując się na tęczówkach. Wiatr melancholijnie kołysał wierzchołki drew. PROSZĘ
Czasem o niej myślał. Nie, żeby tak cały czas. Tylko czasem. Ciągle to sobie powtarzał, jakby - wmówione - mogło wymazać  t e  loczki z pamięci, pobawić się imieniem i ułożyć w zupełnie nowe słowa, które nie będą odbijać echem pulsującej w żyłach burzy emocji. Niezdecydowania. 
I czasem - nieświadomie - patrzył na to głupie zdjęcie, na którym pięknie się śmieje. Nie, nie pięknie. Najbrzydziej na świecie. CIĘ

Jak długo można się oszukiwać?

Najwidoczniej całkiem długo. 
Czasem - jak mylnie brzmi to słowo, które już nigdy nie będzie pasować obok jej imienia - zastanawiał się, jakby to było, gdyby poznali się inaczej. W innym miejscu, okolicznościach i wśród innych ludzi. Czy miłość, choć nierealna i - znów wpajał kłamstwa - być może nieprawdziwa miałaby prawo istnieć? OPUŚĆ

Miłość? W świecie bez miłości?
Na jakim ty świecie żyjesz?

Tak. Bez miłości jest łatwiej, prawda? MOJE

Teraz tak myślisz?

Ale chyba trochę już na to za późno...
SERCE.



Na kolanach błagam
O szansę na ostatni taniec,
Bo z Tobą wytrzymam
Całe to piekło, by wziąć Cię za rękę.
Dałbym wszystko,
Wszystko za nas;
Dam wszystko, ale się nie poddam,
Bo Ty wiesz
Ty wiesz...

Kocham Cię,
Zawsze Cię kochałem
I tęsknię za Tobą
Gdy zbyt długo jestem daleko;
I marzę o tym, że będziesz ze mną
I nigdy nie odejdziesz;
Stracę oddech jeśli
Nie zobaczę Cię już więcej...


Tylko powiedz, czy to ma jakiś sens?

Niepewnie się odsunął, wargi - przesiąknięte jej zapachem - oderwał, choć przecież nie chciał.
- Nie, Natalka... - szepnął trochę zbyt cicho. 

- O co chodzi? - spojrzała w te oczy poranione. A przynajmniej próbowała skupić na sobie tępy wzrok tęczówek, które znikały gdzieś między płatkami róż.
- Przecież wiesz.
- Fede, ja tylko...
- Powiedziałem: nie. Nie wracajmy do tego. - był tak pewien tego co mówił, niemal sam wierzył. Jednak gdzieś w nim tkwiła ta cząstka, która nieznośnie dziergała jej imię pod skórą. No i drażniła go niemiłosiernie.
- Ale Federico...
- Co? Chcesz mi wmówić, że o nim nie myślisz? Że nie z nim teraz chciałabyś być?
- On dla mnie nic nie znaczy...
- A do prawdy? - wzrok miał pełen bólu, tak ostrego, jakby jakaś cząstka serca próbowała się przezeń wydostać. Może i tak było, kto wie? - Nie chcę cierpieć.
- Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
- Więc nie wracajmy już więcej do tego.
- Fede, ale to z tobą chcę teraz być, to ciebie chcę kochać.
- Chcesz, chcesz... A co tutaj masz do chcenia? To jest miłość, nie koncert życzeń. - cisza zwisała z jej rzęs, zaplątała się w lokach. Przylgnęła do warg i niespokojnie drżała na dłoniach, wówczas splecionych. Wiatr scałowywał fałszywość z koniuszków palców i zabierał ją tam, gdzie nigdy nie chcieli wracać. Zniknęła wraz z wspomnieniem słodkiego pocałunku, którego gorycz wciąż plątała na języku. Ptaki przyglądały się z zaciekawieniem dwóm lalkom, może porcelanowym, ale tylko w jednej widziały serce. W tej z ciemnymi loczkami i tęczówkami w odcieniu polerowanego hebanu. Trzymała je w dłoniach, tyle że nie należało do niej. Jakby dostała prezent i nie wiedziała, gdzie go schować. Tak, to jego miłość, przed chwilą wyrwana i tak boleśnie poszarpana przy krawędziach. Grymas bólu zniekształcił delikatne rysy.
- W porządku. - mówił już trzeźwo i spokojnie, choć nadal smutno. - To przecież nie twoja wina. - pogłaskał lekko po policzku. Nadal nie spojrzał w oczy. - Nie powinienem był się w tobie zakochać...



Niczym nienawiść i miłość,
Oddzielne światy.
Ta zgubna miłość była jak trucizna od samego początku.
Niczym światło i mrok,
Oddzielne światy.
Ta zgubna miłość była jak trucizna od samego początku.

Byliśmy niczym niespełniona miłość
Pragnąca się spełnić.

Feralna pochodnia,
Ostateczny dreszcz,
Miłość przeznaczona na śmierć...


Powiedzmy, że wcale nie chciał uciekać. I nie zniknąć, jedynie nanieść poprawki na skatowany świstek papieru, na którym ktoś streścił jego życie. Musiał być wtedy pijany, ale nie wdawajmy się w szczegóły. Nie liczyła się przecież ta przecudna człowieczyna (Cóż… Przecież nie chciała źle, nie?), a właśnie on, Maximiliano Ponte – największa zakała rodziny. Ile razy już go tak nazwano…
Powiedzmy też, że idąc samotnie przez park nie zastanawiał się nad starszawym łysiejącym panem z wąsem (tak właśnie wyobrażał sobie „pisarza”). Myślał raczej o rzeczach ważnych, które ostatnimi czasy stały się zbyt ważne. Na przykład o pewnej brzydkiej dziewczynie z wypłowiałymi brzydkimi włosami, matowymi brzydkimi oczami i najbrzydszym na świecie uśmiechem (Co w niej widział?). Zupełnie tak, jakby wmawianie mogło tu w czymś pomóc.

Gdyby było to początkowe stadium – „zauroczenie” – znalazłby sposób na wyrzucenie jej z głowy. Albo po prostu posłałby to wszystko w diabły.
Dlaczego nie mógł? Bo był na etapie stanowczo zaawansowanym, choć niektórzy mogliby nie uwierzyć. Sam do niedawna nie zdawał sobie sprawy, że można nienawidzić kochając. Ciężka filozofia, przydałby się jeden z tych, no… Trudno stwierdzić, przysypiał na historii. W każdym razie jakiś Sokrates może by pomógł. Lub wielki znawca miłości Leon, który mozolnie podpełzał w jego stronę. Żadne próby ucieczki nie wchodziły w grę – w okolicy zero drzew, chyba że jakieś pojedyncze, a przyjaciel już zatapiał ślepia w Maxim, jakby w ten sposób mógł go przywiązać do ławki. Zdecydowanie musiał zmienić park…
- Cześć stary… - Oczywiście nie miał nic do Leona. Po prostu ckliwe bajeczki o Violetce już go nie bawiły. Co więcej, czasami na nich skrycie przysypiał. Ludzie, nie była centrum wszechświata.
- Cześć… - burknął. Sam nie wiedział czego (a raczej kogo) szukał rozglądając się ospale na boki. – Co tam? Coś z Vio…
- Nie zaczynaj tego tematu. Szkoda słów, serio. – może zmądrzał przez te kilka dni, a może panna V. po prostu wybrała Diego, czy tam Tomasa. Kto wie, gdzie wówczas się obracała.
- Aż tak źle? – normalnie by nie spytał, gdyby nie to żałosne, pozbawione życia spojrzenie. Co poradzić, z miłości człowiek głupieje. – Nie mów, że teraz jest z Diego. Albo z Tomasem, błagam, tylko nie Tomas…
- Nie, tak i mniej więcej. – Leon wetknął dłonie do kieszeni. – W zasadzie nie zerwaliśmy, chociaż mogła to tak odebrać. Nie winie jej, mam Larę. A ona tego tam… No, to trochę skomplikowane.
- Trochę? – chyba nawet czapka miała go dość, bo denerwująco osuwała się na oczy.
- Ta, racja. – usiadł z cichym sapnięciem, które ewidentnie rozsyłało wokół poczucie zrezygnowania i braku chęci do życia. Aż Maxiemu odechciało się oddychać. – Bardzo skomplikowane. – no co ty, Leonku… - Ale nie mówmy już o tym. Co u ciebie?
Prawie opluł się oranżadą. Przyjaciel zerknął kantem oka marszcząc brwi, po czym wrócił do niezwykle pasjonującego zajęcia miętolenia jakiegoś chwastu.
- No… Wiesz… - otarł brodę wiercąc się na siedzeniu. Swoją drogą bardzo lubił tą oranżadę. – Po staremu.
Leon mruknął pod nosem kiwając głową ze zrozumieniem, jednak jego myśli już dawno szybowały gdzieś, gdzie wzrok nie sięgał. Zapewne wokół Violetty i jej „nowego” chłoptasia. Szkoda, Lara była naprawdę sympatyczną osobą. Trochę groźną i złośliwą, ale sympatyczną.
On też wrócił do rozmyślania. Lepsze to, niż bawienie się trawą, nie? Chciał przynajmniej produktywnie wykorzystać popołudnie, porządkując niektóre sprawy. A było co porządkować. W jego głowie myśli obijały się o ścianki czaszki. Należało je tylko poskładać, a potem posegregować od tych „natychmiastowych i ważnych”, poprzez „zawiłe i skomplikowane, ale mogące poczekać”, aż do „nie wymagających czasu bzdur”. Nawet mu się to udawało, gdyby nie… Tak. Góra lodowa.
Szła w towarzystwie Federico, co było… W sumie nie, nie zaskoczyło go ani trochę. Kiedyś, jakiś rok temu, ciągle chodzili gdzieś razem. Byli czymś w rodzaju przyjaciół, jeżeli można to tak nazwać. Nawet coś tam mu się żalił, że tęskni, czy jakoś tak. Trudno określić ich relację. Razem, osobno, w stanie separacji, razem. Nieskomplikowana skomplikowana oczywistość. Teraz najwyraźniej świetnie się bawili. Chociaż, nie… Ciężko stwierdzić. Uśmiechnęła się – smutno, blado i nikle, ale uśmiechnęła. Tylko Fede miał jakiś nieobecny wyraz twarzy. W sumie oboje wydawali się być daleko. A niby rozmawiali…
Czy wszystko związane z nią musiało być niezrozumiałe?!
- Maxi? – otrząsnął się dopiero, gdy oberwał w ramię od lekko poirytowanego Leona.
- Hm? – spojrzał, ale tak tępym wzrokiem, że na miejscu przyjaciela sam pokręcił by głową z politowaniem.
- Już nic. – no proszę. Z problemami to się przychodzi, ale żeby powtórzyć, to już nie. – Nie łapię, ciągle się na nich gapisz. Zakochałeś się, czy jak?
- Ja? W kim? – miał sam siebie dość. – W Naty? Proszę cię.
- Nie mówiłem, że w Naty… - widocznie poczucie humoru tak wrosło Leonowi w krew, że ciężko mu było nawet wtedy zachować powagę. Zacisnął długie palce na ramieniu Maxiego. – Akceptujemy cię takiego, jakim jesteś.
Gdyby wzrok mógł zabijać, wszystkie „fanki” Verdasa szykowałyby pogrzeb.
- Mógłbym cię teraz walnąć, ale siedzisz za daleko.
- Albo ty masz za krótkie łapki. – no nie.
- Zaraz wylądujesz w koszu na śmieci. Nie żartuję, głupku.
O tyle, o ile na dworze słońce paliło w skórę, w oczach Maxiego szalała burza. Nie, żeby się zirytował jakimiś niby śmiesznymi uwagami na swój temat. Chodziło o to, że go prześladowała, a głupkowate pytania Leona tylko pogarszały sytuację. Przynajmniej już nie siedział z miną męczennika. Aż się płakać chciało widząc go w poprzednim stanie.
- Znowu się gapisz. – dlaczego ten pieprzony hipokryta musiał mieć rację? – Nie łapię, po jaką cholerę ciągle się na nich patrzysz? Chodzi o Natkę?
- Nie! Nie dociera?!
- Ta, jasne… - wzruszył ramionami sięgając po jakąś wysuszoną łodygę. – Możesz zaprzeczać, Maxi, ale wiem co widzę.
- Widzisz? Niby co widzisz, skoro nic nie ma? Nie cierpię tej baby.
- Maxi… - tak jakby spoważniał, co znacznie niepokoiło. – Wiesz, nie zawsze taka była.
- Tępa? – Leon ściągnął brwi obracając w dłoniach chwast.
- Smutna. – wyjaśnił. – Była nieśmiała, ale nie smutna. Uśmiechała się ciągle, choć często płakała. Miała jakieś problemy, nie lubiła o nich mówić. Czasem tylko coś wspominała. Potrafiła ufać ludziom, nie usługiwała…
- Dlaczego mi to mówisz? – przerwał wywód, który (choć nie chciał się przyznać) lekko go zaciekawił. Nie, nie zaciekawił. Nic związane z nią nie było ani piękne, ani interesujące.
- Po prostu… Wiem, że masz ją za głupiego psa Ludmiły, ale to nie jest tak. – westchnął poprawiając się nieco na ławce. Niemal na niej leżał, więc nie na wiele się to zdało. Twarz miał ściągniętą, choć spod warstwy smutku i wspomnień wyzierał lekki półuśmiech dostrzegalny jedynie przez kogoś, kto znał go równie długo, co Maxi. – Czasami ludzie nie są tacy, za jakich ich uważamy. Niektórych po prostu trzeba poznać. – prychnął. Leon wstał. – Przemyśl to.
Na odchodnym lekko poklepał przyjaciela po ramieniu.
Może i miał rację? Skąd to wszystko wiedział nie było wówczas ważne. Liczyły się jedynie te nieprzejednane czekoladowe oczy, które łagodnie obrysowywały okolicę. Jeżeli okolicą można nazwać twarz Federico…
A Maxi siedział. Patrzył, ale nie widział. Słuchał, ale nie słyszał. Zamiast tego skakał gdzieś między kolejnymi piętrami umysłu, próbując przetworzyć słowa Leona, które trafiły do niego dogłębnie. Dlaczego? Nie wiedział. Po prostu nagle zechciał wszystko analizować, by znaleźć tą jedną, malutka cząstkę; taki felerny egzemplarz; który stał mu na drodze do szczęścia. W jednej chwili go oświeciło. „Niektórych po prostu trzeba poznać…”. Problemem nie było to, że nie znał Natalii, ale to, że znał ją zbyt dobrze. Aż to całe znanie się związało ich serca i nie chciało puścić.
Wiedział już, co musiał zrobić. Nie odkocha się tak z dnia na dzień. Próbował, nie wyszło. Jedynym, co przeszkadzało w tej sytuacji, była ta chora nienawiść. W końcu nie lubili się od kiedy pamiętał. No więc osoba Natalki nie stanowiła przeszkody, tylko ta część Maxiego, która wciąż nie miała zamiaru jej zaakceptować. Rozwiązanie było jedno, choć trudne i czasochłonne.
Musiał znaleźć sposób, by zgubić samego siebie.



***
^Bruno Mars "Count on me"
^Nickelback "Far away"
^The Rasmus "October and April"

No, powiedzmy, że jakoś da się to czytać. Choć szczerze wątpię, ale mało ważne - taka dygresja. Pisane przy przecudownych dźwiękach Eda Sheerana (choć nie gustuję w tego typu muzyce) - rudzi rządzą.
Macie tu ten - pożal się Boże - splot Fedaty i chorych myśli Bufona. Cieszcie się.
Nie jestem zadowolona Nienawidzę tego rozdziału. Jest wymuszony i okropny, chyba najgorszy, jaki do tej pory napisałam. Trudno, czekanie jest złe.
A i tak nic sensowniejszego nie wymyślę...
Szkoła! Juhu! Koniec ferii... Miało być pół opowiadania i dziesięć os'ów. Jest jeden rozdział i jeden os. Brawo dla mnie, jestem taka super, że nawet z Ludwikiem przegrywam ;__; (do niewtajemniczonych: dla zdrowia własnej psychiki nie pytajcie). 
Marzec będzie trudny do przełknięcia: terror wewnątrzszkolny i te sprawy, więc z pisaniem może być kiepsko. Już mi odbiera chęci do życia, chlip :'(
No to co? Do kiedyś tam... Kiedy mój upośledzony mózg w końcu zdecyduje się na współpracę.
Kocham was, tak najmocniej na świecie <3
Ania

PS.: Nowy OS już piszę, chociaż... I tak nikogo to nie interesuje, więc no.
PS2.: Kocham Was <3 <3 <3

poniedziałek, 2 marca 2015

Blog.



Witam zacne Waćpany i Waćpanny!
Co dzisiaj? Niestety nie rozdział -,- Właśnie się edytuje, więc no...
Za to taka mała niespodzianka, choć niektórzy już wiedzą. Łapajcie drugiego bloga - więcej Ani, więcej depresji i antytalentu, pffffffff -,- 
Zapraszam, choć w sumie nie ma na co: Can you hear the silence?


poniedziałek, 9 lutego 2015

Capitulo Dieciséis "Mogę być Twoim lekiem na ból..."




Oh my one, I'm so happy that you've got so far.
I know the good, the great is working you like a charm.

Oh my one, rushing away
With a bag full of bones.
I know the place you left,
Still won't leave you alone.

The crow, the cat, the bird and the bee,
I'm sure they would agree,
That my one is falling for tricks;
Smoke and mirrors playing your wit.

A hue and cry waiting to blow
Under your skin, wherever you go
Still I wish that I knew
The taste of something that good.

Każdy dzień był jak ułamek sekundy. Ułamek takiej małej wieczności, drobnej nieskończoności, ich własnej. Dwa cienie uwikłane w czas, w swojej osobistej kołysance. 

Ich twarze już dawno wyryły się w głowie, szarpiąc boleśnie za jakieś fragmenty serc, nieobecnych. Ich imiona, szeptane nad uchem przez wiatr, na zawsze zapamiętane. Ich dotyk trzymany pod skórą. Ich zapachy...

Czasem jakby coś drgnie pod powieką, wciśnie się w pięść, spłynie wzdłuż kręgosłupa.
Czasem zatańczy na niebie i zanuci do ucha; zaśpiewa wśród liści. 
Czasem wplecie we włosy, wsiąknie w kołnierzyk bluzki, ukłuje w płucach.
Po prostu nie da o sobie zapomnieć; ta mała cząstka, tak denerwująca. 



- Naty ja.. Wiem, jak to wygląda. Ale to nie do końca tak, pozwól mi wytłumaczyć.
- Spróbuj.



I czasem próbuje wydostać się na wierzch, choć wydaje się, że jest dobrze ukryta na dnie serca. Mocno popękanego, pustego, porwanego na strzępy... Ale wciąż serca.




- Nie wiem, czy warto się pogrążać...
- Federico, nie mam czasu.



Oddech drżał w płucach gdy przechodził korytarzem, a na usta brutalnie wdzierało się jego imię. Kleiło się do języka, wypływało wraz z krwią wzdłuż brody z tych małych spękań na wargach. Parzyło, kuło, raniło... Bolało. Cholernie bolało.
Maxi ja kocham...





- Dobra, już mówię. - chwilą milczenia przerywa, tak słoną i gorzką zarazem - Miałem ostatnio problemy. Duże. Musiałem sobie z nimi poradzić i uznałem, że nie będę wtedy dobrym przyjacielem, rozumiesz?
- Nie.



Jedynie rankiem nie chciał jej nienawidzić.
Jedynie w południe loczki czarne były tak pociągające... Jak jej oczy, co nad zmysłami panowały i uczuciami.
Jedynie wieczorami miękkość jej warg przejmowała umysł, jak narkotyk, tak uzależniająca.
A nocą? Nocą już tylko oddychał nierówno czekając, aż śmierć się nim zainteresuje. I albo zmyje go z nieudanego obrazu świata, albo zabierze serce, co ciążyło w piersi jakby wypełnione było ołowiem.

Czasem czują coś, co w piersi mocno bije. Tam, po lewej stronie. I zastanawiają się co to jest, skoro serc oboje nie mają, tylko dwie bryłki lodu. I dlaczego tak reaguje na to spojrzenie tych tęczówek, co przecież takie obce są. A raczej powinny być.

Czasem oddech przyspiesza. Dlaczego? Przecież nie oddychają. Nie żyją? 
Bez dusz, których nie mają, bo uleciały gdzieś pod niebo, by na błękicie szlachetnym koślawe tańce odbijać i malować złotymi kredkami gwiazdy, gdy księżyc zawiśnie nad głowami. 

Zostały więc, dwie naiwne marionetki, które kroki niepewne stawiają na niestabilnym podłożu. I idą tak, markotnie, z zamarzniętymi fragmentami serca - co przecież nie biło - i bez dusz - co należą teraz do aniołów.



- Chciałem po prostu... Ja... Zakochałem się.
- To chyba dobrze?



Tajemnice, które trzymają sekrety, niszczą więzi, nad głową fruwają. Rujnują życia i dusze tną, nożem ostrym, co do złudzenia przypomina nienawiść w jego oczach.
Jesteś słońcem
Ukradłeś je z nieba i zgasiłeś, rozmazałeś. Teraz wielka ciemna plama unosi się w tym miejscu i pustką zionie, jak łzami duszonymi wewnątrz. Gdzieś pod tęczówką ukrytych. A ona ciągle czeka, aż znów zapłoniesz i bólem żyje; ZAPAL
Jesteś tęczą
Co po deszczu powinna przyjść. Jednak nie pojawiasz się. Dlaczego? Niebo odbarwiłeś, z błękitów odarłeś i tak po prostu zniknąłeś, jakbyś nigdy nie istniał. Zabrałeś zieleń liści i przezroczystość wód, tak pięknych. Jednak ile można trwać wśród bezbarwności? POMALUJ
Jesteś morzem
Co pieni się, stopy oblewa. Ukojenie daje, nie parzy. Tak chłodne w słońcu, którego już nie ma. Teraz sztormem wzburzone wiecznym. Przychodzi dreszczami i płaczem histerycznym, ma odcień ciemnego brązu. WYSUSZ
Jesteś wiatrem
Myśli unosisz i sekrety. Znasz tajemnic więcej niż oni. A mimo to tak bezczelnie wykorzystujesz i zdradziecko plączesz włosy. Porywasz kapelusz, a nawet parasolkę, gdy deszcz już przyniesiesz. A czasem złośliwie syczysz do ucha... SZEPTAJ
Jesteś różą
Piękną, czerwoną. Kipisz majestatem, masz więcej gracji niż inni. A jednak kujesz kolcem, krew wysysasz z palca. WYLECZ
Jesteś snem
Który nocami ją nawiedza. Widzi twoją twarz ukochaną, chce jej dotknąć, jednak nie może. Powiedz, czy istniejesz? Czy jesteś prawdziwy? Bo chyba przestała już w to wierzyć, a nadzieja... Nadziei już w niej nie ma. BĄDŹ



- Nie, Natalia. Nie zrozumiałaś. Ja... Zakochałem się w tobie.
Tak, teraz mogłaby umrzeć.



Jesteś wspomnieniem.
Jesteś kłamczuchą.
Jesteś obietnicą.
Jesteś smutkiem, szczęściem, zmęczeniem, niechęcią.
Jesteś duchem.
Jesteś aniołem i diabłem.
Jesteś powietrzem, gwiazdą, księżycem.
Jesteś uśmiechem.
Jesteś głosem.
Jesteś pasją.
Jesteś wygą, wroną, jędzą, paskudą.
Jesteś zmysłem.
Jesteś narkotykiem.
Jesteś sercem.

Moje życie ma teraz twoje imię.


- Fede...
- Wiem co chcesz powiedzieć i uwierz, że nie chcę tego słuchać. Jestem głupi. Myślałem, że jak się od ciebie odsunę to jakoś tak... Przejdzie. Ale było tylko gorzej.
- Fede...
- Tak, rozumiem. Wiem, że nie będziemy razem. Wiem, że wszystko się skomplikowało. Tylko... Zrozum, nie chcę być daleko od ciebie.





Nagle budzili się z krzykiem, jakimiś koszmarami wyrwani. To te pustki w oczach, samotność zakopana pod stertą niepotrzebnych myśli. To ona tak gnębi i spędza sen z powiek. A miłość, w odcieniu błyszczącego brązu, miała już nigdy nie przynieść ukojenia.
Nie mogę cię kochać.


- Fede, ja...
- Nieważne, zapomnij. 



Powiedz, jak wygląda życie?
Dłoń tak zniekształciła, że już nigdy do żadnej innej pasować nie będzie. Tylko do jej. Bo skórę ma łagodną, miękką. Szczupłymi palcami delikatnie muska, jakby motyl skrzydłem się otarł lub wiatr, co chłodnym powiewem na ciele osiada. Cerę ma karmelową, może trochę zbyt jasną jak na ten prawdziwy karmel, ale i tak słodką. 
Gdy śpiewa wszystkie słowiki nasłuchują, próbują naśladować. Ale nie potrafią. Dlaczego? Bo jest wyjątkowa, wspaniała, cudowna i niepowtarzalna. I idealna.
Gdy mówi wiatr wieje mocniej. Dlaczego? By unieść tą słodkawą woń waniliowych perfum i pomarańczy - tak pachną jej wargi.
Gdy tańczy przyciąga spojrzenia. Dlaczego? Bo nie ma innego tak smukłego ciała, które energię i szczęście podkrada pasją.
Jednym spojrzeniem wysusza deszcz, jednym słowem kwiaty budzi.
Gdy się śmieje... Poprawka. Ona nigdy się nie śmieje. Już nie.
Jestem potworem, bo zabrałem aniołowi skrzydła.
Jestem potworem, bo zamknąłem uśmiech tęczy w moich dłoniach.
Jestem potworem, bo rozbiłem szczerość łabędzia.
Ale nadal ma piękno kwiatów.


- Nie chcę zapomnieć.
- Nie chcę komplikować, aniołku śmierci.
- Skąd ty...
- Maxi mi powiedział. 



Jesteś cieniem.
Jesteś światłem.
Jesteś motylem.
Jesteś słowikiem.
Jesteś duszą.
Jesteś melodią.
Jesteś nadzieją.
Jesteś bezpieczeństwem.

Jesteś tylko przyjacielem.


- Ta cała sytuacja... To wszystko... Nie rozumiem tego.
- Ale ja tak. Wiesz co myślę? Że ty go chyba kochasz.



Dlaczego w twoich ustach brzmi to tak szczerze, Fede?
Dlaczego, Natka, nie zaprzeczasz?


- Wątpię.
- Chyba tak trochę go kochasz i nie chcesz być daleko od niego.
- Nienawidzę go. Nienawidzimy się oboje.
- Dobrze wiesz, że jest inaczej. On też to wie. Tylko boicie się przyznać i to wasz problem. Boicie się siebie. Boicie się kochać.



Miłość jest destrukcyjna. Wszystko po kolei zabiera. Chcesz nas zabić?
Nie miłości się boi, a rozerwanych więzi i potłuczonych serc.
Powiedz mi, czy możesz usłyszeć ciszę?
Powiedz mi, czy możesz zobaczyć ciemność?
Powiedz mi, czy możesz naprawić to, co zniszczone?
Powiedz mi, czy czujesz bicie mojego serca?
Powiedz mi, jak zabić nienawiść, skoro ona nie boi się umrzeć?


- Dlaczego to robisz?
- Widzę, że jesteś smutna nawet gdy się uśmiechasz, nawet gdy się śmiejesz. Widzę to w twoich oczach, tą tęsknotę i nienawiść do samej siebie. Świat cię przytłacza, często płaczesz. Ale nie chcę już, byś cierpiała. - spogląda na niego, na zaciętą, ale uśmiechniętą twarz, Zranioną... - Widzisz, jeśli chcesz.. Mogę być takim twoim lekiem na ból. Co ty na to?

Jak pięknie tańczą jej loki, gdy wolno kiwa głową.


Tęskniła. Może dlatego nie odeszła, gdy przyszedł i zaczął tłumaczyć.
A on? Kochał tak mocno, że serce połykało słowa, wpychało je z powrotem do gardła. Wplątywało się w umysł i mówiło własnym głosem.

A więc kochasz?
To jest nas dwóch, Fede.


Do you want me on your mind
Or do you want me, to go on?
I might be yours as yours as I can say;
Be gone, be far away.

Roses on parade
They follow you around.
Upon your shore,
As sure as I can say.
Be gone, be far away.

Like fuel to fire...

To the town we'll go,
Into your hideaway,
Where the towers grow.
Be gone, be far away.
Sing quietly,
All alone.

Eyes want to cry
And do, they undo?
Upon your shore,
As sure as I can say.
Be gone, be far away.

Oh, what a day to choose;
Torn by our words,
All that is safe, to you

Is like fuel to fire...

To the town we'll go,
Into your hideaway,
Where the towers grow.
Gone to be, far away.
Never do we know,
Never do they give away;
Where the towers grow.
Only you will lead us there.
Sing quietly,
All alone...
Sing quietly,
All alone...


***
^Agnes Obel "Smoke And Mirrors"
^Agnes Obel "Fuel to Fire"

Zawaliłam? Tak. Krótko? Tak. Nielogicznie? Tak. Bezsensownie? Tak.
Długo wyczekiwany rozdział (tylko przeze mnie, ale co tam) a nie dość, że niezrozumiały, to jeszcze wszystko obraca się wokół jednej rozmowy. Brawo, po prostu cudownie -,-
Co poradzić... Niektórzy talent mają (czyt. Acia, Dominika, Edyta na przykład), a inni nie (czyt. Ana J.). Takie jest życie, trudno -,-
Ostatnio mało mam ochotę na cokolwiek :'(
Ciężki żywot małego człowieczka, eh -,-
Bardzo zachęcam do przesłuchania piosenek, które macie wyżej. Agnes Obel jest naprawdę cudowna, teksty są piękne, a głos ma niebiański. 

Następny rozdział... Nie mam pojęcia kiedy. Postaram się tam wepchnąć Bufoniastego i jego czapki. 
Pozdrawiam, całuję i mocnoooo ściskam! :*
Ana Julia


Obserwatorzy