Postaci: Francesca, Leon
Uwagi: Sceny drastyczne, choroby psychiczne
Wszystkim, którzy czytali.
Wszystkim, którzy czytają i czytać będą.
Wszystkim, którzy komentują
i tym, którym brakuje czasu czy odwagi.
Dziękuję :)
Wszystkim, którzy czytali.
Wszystkim, którzy czytają i czytać będą.
Wszystkim, którzy komentują
i tym, którym brakuje czasu czy odwagi.
Dziękuję :)
*
*
- Francesco... jak się czujesz?
Onyks zabłysnął w przelocie gdzieś między kosmykami ciemnych włosów. Drobny płomyk przemknął przez tęczówkę, przestrach, ale i zainteresowanie. Wyciągnął ku niej dłoń, skuliła się na łóżku. Naciągnęła rękawy rozwleczonego swetra.
- Nie chcę, nie mogę...
- Spokojnie, już dobrze - zaplótł palce na teczce przyglądając się jej z uwagą - Myślę, że jest lepiej.
- Idź stąd... - chłodne spojrzenie zagubiło się gdzieś miedzy strzępkami bladego światła jarzeniówki przyprawiającej o mdłości.
- Francesco, jestem...
- Wyjdź! - po chwili stała po drugiej stronie pomieszczenia - Chcę być sama.
Westchnął, bo co innego mógł zrobić? Wetknął okulary za kołnierzyk kitla, po czym wyszedł, posyłając jej spojrzenie pełne współczucia. Zadrżała przyciskając dłonie do skroni. Rozrywający ból przeszył jej głowę.
Nie chcesz wracać, nie do domu... Zrób to, zrób to teraz.
Krzyknęła osuwając się na podłogę. Paznokciami raniła sobie skórę, wyrywała włosy. Wiła się w kałuży purpury nie przerywając donośnego szlochu.
Ruchem ręki wezwał potrzebną pomoc. A na korytarzu zobaczył tą samą jasnowłosą postać przytykającą czoło do weneckiego lustra. Znał go, bo już od jakiegoś roku codziennie przychodził właśnie do niej. Z tym samym bólem wymalowanym na twarzy cicho płakał patrząc, jak kolejny raz sama siebie rani.
Buenos Aires, 2 lata wcześniej...
- Hej.
- Hej.
- Jak się dzisiaj czujesz?
- A czy to ważne?
Zieleń i onyks, jak nierealne odbicie w lustrze.
- Dla mnie tak.
- Przyszedł, był... A teraz go nie ma.
- Wiem.
- I tęsknię.
- To też wiem.
Pogłaskał palcem mleczną dłoń.
- Dlatego tu jestem, Fran.
- Wiem.
- Chcę być przy tobie.
Musnął jej policzek miękkim płatkiem niebieskiej piwonii.
- To też wiem.
- I tęsknię.
- To też wiem.
Pogłaskał palcem mleczną dłoń.
- Dlatego tu jestem, Fran.
- Wiem.
- Chcę być przy tobie.
Musnął jej policzek miękkim płatkiem niebieskiej piwonii.
- To też wiem.
Kochała piwonie...
- Hej.
- Hej.
- Co robisz?
- Patrzę. Lubię patrzeć. I lubię niebo.
Orzech i czerń, jak zetknięcie dwóch oceanów.
- Podobają mi się.
- Gwiazdy?
- Nie, twoje oczy.
Drżenie dłoni. Śmiech.
- Dalej tęsknisz?
- Już nie.
Cisza. Chłodny wiatr na rozgrzanej skórze.
- A ty?
- Za kim?
- Za tą, która tak cię zraniła.
- A była jakaś ona?
Ból serca, ciężki oddech... I ten kojący zapach jej perfum.
- Sam sobie odpowiedz.
Kochała niebo...
- Hej.
- Hej.
- Nie tańczysz?
- Nie lubię.
- Chodź, to mój ulubiony kawałek.
Westchnienie, splecione dłonie i ten przyjemny dreszcz towarzyszący ich zetknięciu.
- I wanna sing..
- I wanna shout...
- I wanna scream till the words dry out...
Miarowe oddechy i wspólne bicie dwóch serc; ten sam rytm.
- Chyba tego nie lubię. Jest takie ckliwe.
- Rozumiesz słowa?
- Tak, jest o miłości.
- No właśnie.
Ich dłonie, mleczna i woskowa, zamknięte w jednym uścisku.
I te malinowe usta, które od tamtej pory śniły mu się co noc.
Kochała tą piosenkę...
- Dzień dobry.
- Witaj, Leonie.
- Coś się stało?
- Jako jej ojciec muszę ci o czymś powiedzieć...
Ten sam grafit, ale jakiś inny...
- Nie zranię jej.
- Nie o to chodzi. Widzisz... Coś się wydarzyło i od tamtej pory ma pewne problemy...
- O czym pan mówi?
- Chcę dla niej jak najlepiej, ale nie chcę też, by inni przez nią cierpieli.
Szybsze tętno, dym gaszonego papierosa zgęstniał w powietrzu.
- Coś się stało?
- Ona.. Ona w pewnym sensie jest...
- Idziemy?
Podekscytowanie, zmartwienie; jej głos.
- Tak. Pięknie wyglądasz.
Przez resztę wieczoru nie mógł oderwać wzroku od tej pięknej niebieskiej sukienki.
A ostatnim co zobaczył przed wyjściem był smutny uśmiech jej ojca.
Buenos Aires, obecnie...
- A ty...
- Leon.
- A ty, Leonie, wciąż tutaj jesteś?
Spojrzał na postać w kitlu stojącą obok. Dwa złote punkciki jarzące się w ciemności obserwowały go z uwagą, jakby był eksponatem w jakimś pieprzonym muzeum. Głęboko osadzone spoglądały z nieco pomarszczonej twarzy. Nienawidził litości, a lekarska poczciwa twarz wyrażała jej zbyt wiele.
Nie odpowiedział. Prychnął tylko pod nosem odwracając wzrok. Nie miał siły na jakieś potyczki słowne, jeszcze by go wyrzucili. Zresztą to już się nie liczyło. Mężczyzna usiadł obok niego ociężale, plastikowe krzesło wydało piskliwy odgłos. Podrapał się po szorstkim policzku patrząc w stronę, w którą Leon nie chciał. Nie chciał widzieć jak znowu walczą z nią, przywiązują do łóżka by podać te cholerne leki. I jak płacze z bólu cała we krwi, a on nie może jej pomóc. Czuł się jak największy frajer na ziemi.
- Leon... - niski bas odezwał się gdzieś z tyłu przypominając o swoim istnieniu.
- Coś się stało?
- Jako jej ojciec muszę ci o czymś powiedzieć...
Ten sam grafit, ale jakiś inny...
- Nie zranię jej.
- Nie o to chodzi. Widzisz... Coś się wydarzyło i od tamtej pory ma pewne problemy...
- O czym pan mówi?
- Chcę dla niej jak najlepiej, ale nie chcę też, by inni przez nią cierpieli.
Szybsze tętno, dym gaszonego papierosa zgęstniał w powietrzu.
- Coś się stało?
- Ona.. Ona w pewnym sensie jest...
- Idziemy?
Podekscytowanie, zmartwienie; jej głos.
- Tak. Pięknie wyglądasz.
Przez resztę wieczoru nie mógł oderwać wzroku od tej pięknej niebieskiej sukienki.
A ostatnim co zobaczył przed wyjściem był smutny uśmiech jej ojca.
Kochała niebieski...
- Hej.
- Hej.
Muśnięcie warg, jak pocałunek anioła.
- Przygotowałem coś dla ciebie.
Jej melodyjny śmiech.
- Leon, ja... skąd wiedziałeś, że uwielbiam truskawki?
Ciepło dwóch ciał leżących na mokrej trawie.
- Czy nadal za nią tęsknisz?
- Za kim?
- To znaczy, że tak?
Rozdrażnienie, niepewność... i jego piękny uśmiech.
- Nie tęsknię, ponieważ poznałem ciebie.
Uczucie ulgi. Bezmiar miłości.
- Czuję, jak moje serce odrasta.
- A moje z każdym dniem szybciej bije, bije dla ciebie, Fran.
Zatknięcie małych palców dwóch dłoni, jednej silnej, drugiej kruchej.
Kochała truskawki...
- Hej.
- Hej.
Zielone źdźbła gięły się pod jej nagimi stopami.
- Łapiesz motyle?
- Uwielbiam je. Są piękne.
Palące słońce, jej promienny uśmiech.
- Ten niebieski jest ładny, prawda?
- Tak.
Zieleń rozcina powietrze, dosięga jej ślicznej twarzy.
- Czemu patrzysz?
- Jesteś piękna.
- Wcale nie.
Oddechy na twarzach i znowu ten niebiański smak malinowych ust.
- Kocham cię.
- Kocham cię.
Kochała motyle...
- Hej.
- Hej.
Już od progu słyszał jej duszący jęk.
- Fran, dobrze się czujesz?
- Leon, proszę...
Delikatne skrzypnięcie desek; kolejny krok.
- Francesca...
Tam, za łóżkiem, na chłodnej podłodze...
- Leon, pomóż mi...
Kurczowo ściskała pobladłą skroń.
- Fran...
Ciepło jej ciała w jego silnych ramionach.
- Leon... Błagam, pomóż mi.
- Co mogę zrobić?
- Leon... Niech to się skończy...
- Fran, jak mogę ci pomóc?
Słony posmak łez, jej czy jego? Woskowa dłoń w ciemnych włosach.
I ich miękkie wargi stale zamknięte w pocałunku.
- Leon, proszę, niech przestaną szeptać...
Kochała go...
- Jest chora.
- Wiem.
- Poważnie, nieuleczalnie chora.
- Wiem.
- Potrzebuje pomocy.
- Wiem.
- Od dawna nie bierze lekarstw, o tym też wiesz?
- Wiem od teraz.
Smutek i nikła mgiełka na onyksie.
- Gdybym wiedział wcześniej przypilnowałbym jej.
- Próbowałem ci powiedzieć...
- Wiem.
Pobladły beż, zaciśnięte wargi.
- Teraz już wiesz, wytłumaczę jej jeśli...
- Kocham ją.
- Leon, to nie jest grypa...
- Wiem. Ale ona wciąż żyje i mam zamiar przy niej być.
- Myślę, że to zbyt wiele.
- A ja myślę, że nie ma pan wyjścia. Nie zniknę tak szybko.
Współczucie na naznaczonej wiekiem masce.
- Przykro mi Leon, naprawdę mi przykro...
Kochała ich obu...
- A ty...
- Leon.
- A ty, Leonie, wciąż tutaj jesteś?
Spojrzał na postać w kitlu stojącą obok. Dwa złote punkciki jarzące się w ciemności obserwowały go z uwagą, jakby był eksponatem w jakimś pieprzonym muzeum. Głęboko osadzone spoglądały z nieco pomarszczonej twarzy. Nienawidził litości, a lekarska poczciwa twarz wyrażała jej zbyt wiele.
Nie odpowiedział. Prychnął tylko pod nosem odwracając wzrok. Nie miał siły na jakieś potyczki słowne, jeszcze by go wyrzucili. Zresztą to już się nie liczyło. Mężczyzna usiadł obok niego ociężale, plastikowe krzesło wydało piskliwy odgłos. Podrapał się po szorstkim policzku patrząc w stronę, w którą Leon nie chciał. Nie chciał widzieć jak znowu walczą z nią, przywiązują do łóżka by podać te cholerne leki. I jak płacze z bólu cała we krwi, a on nie może jej pomóc. Czuł się jak największy frajer na ziemi.
- Leon... - niski bas odezwał się gdzieś z tyłu przypominając o swoim istnieniu.
- Ma pan żonę? – spytał bez zastanowienia zerkając na
lekarza, który z uwagą obserwował obrączkę mieniąca się w słabym
świetle mdłej żarówki.
- Tak, mam. – odparł, jego twarz nie wyrażała żadnych
emocji.
- Też mogłem mieć… - szepnął do siebie – Kocha ją pan?
- Co to za pytanie? – spojrzał na chłopaka, ale łzy w
kącikach zielonych oczu sprawiły, że poczuł ogrom sympatii do Leona. Przetarł
zmęczoną twarz. – Tak, bardzo ją kocham.
- Teraz pan rozumie? – spytał po chwili ciszy. Już nie hamował
płaczu. Wpatrywał się w drobną postać za szybą, skuloną pod beżowym
puchowym kocem.
- Młody człowieku – powiedział bez grama kpiny w głosie –
Francesca jest chora i już nigdy nie będzie w pełni zdrowa. Ale to nie znaczy,
że ona nie istnieje. Z czasem może przejść na leki, dzięki którym będzie
funkcjonować normalnie. Jeszcze nic nie jest stracone.
Kiwnął głową bez przekonania.
Co to za szept? Czy ktoś wie? Czy ktoś też go słyszy? Powiedzcie, że nie zwariowałam, powiedzcie... Trzeba było brać te cholerne tabletki. Ale miałam dosyć, dosyć tego lazurowego odcieniu kapsułki. I tego pięknego motyla na opakowaniu. I nawet zapachu piwonii, które dostawałam zawsze, gdy je kupowałam. I nieba, które nawiedzało moje sny, syropu z truskawek, który zawsze piłam, a czasami nawet tej piosenki... Dlaczego? Dlaczego szept ma tak znajomą barwę? Przecież to tylko złudzenie, a złudzenie nie może mieć barwy, prawda? Więc dlaczego ja ma? I dlaczego ona boli?
Próbuję się wydostać, moje ciało już nie jest bezpiecznym schronieniem. Powiedział, że tak będzie lepiej, że muszę odejść. W końcu każdy kiedyś musi, prawda? I nawet momentami, kiedy śnię o tych pięknych zielonych oczach on mówi, że nie są prawdziwe, że to tylko kolejny wymysł. Ale są tak wyraźne, jakbym je kiedyś widziała. Bo nie mogłabym wymyślić tak pięknych oczu.
Dlaczego nagle tak piszczy?! Co mam zrobić? Krzyk rozdziera mi czaszkę, chociaż słyszę go nie pierwszy raz. Zatykam uszy, czuję chłód białych kafelków. I co? Nie pomaga. Upadam, tonę, widzę tylko ciemność. I po chwili znowu nawiedza mnie ten potworny ból gdzieś na nadgarstku. Otwieram oczy, dlaczego nic nie widzę? A mówił, że będzie lepiej, że nie będzie boleć. Na powrót coś szepcze, nie rozumiem. Mam dość, dosyć! Odejdź! Raz na zawsze! Odejdź, zostaw mnie! Proszę, błagam... Igła.
Zasypiam. I chyba tak się kończy moja walka.
I znowu się budzę. Tym razem jest inaczej, cieplej. Słońce maluje bladozłote smugi na białych błyszczących płytkach. Wpada przez małe okienko... Zaraz, zaraz. Dlaczego ja to widzę? Wstaję delikatnie stawiając stopy na podłodze. I nagle wraca do mnie wczorajszy dzień, ale jest tak odległy... Widzę dużą szybę. Czy to okno? Ale za tym oknem nic nie ma. Widzę... siebie. W lustrze. Tak, to lustro. Przykładam dłoń do gładkiej warstwy szkła. Jest piękne. Jak wszystko dookoła.
I nagle rozumiem dlaczego. Uśmiecham się, czuję jak dołeczki pojawiają się na moich policzkach. Poprawiam rękawy starego swetra i patrzę przed siebie. Przeczesuję palcami włosy i zaczynam się śmiać. I się śmieję, ciągle się śmieję. Siadam na podłodze wciąż się śmiejąc. Brzuch mnie już boli, nie mogę złapać tchu. Wchodzi lekarz, ten starszy, ze złotymi tęczówkami i patrzy na mnie z przestrachem. Myśli, że coś mi jest. Ale on nie rozumie. Nie rozumie. Zatapiam się we własnym umyśle próbując sprawdzić, czy to prawda. I tak...
Przestały szeptać.
I co dalej? Nie wiem. Ale już widzę gdzieś z tyłu te zielone oczy i czuję, że to dopiero początek historii.
Co to za szept? Czy ktoś wie? Czy ktoś też go słyszy? Powiedzcie, że nie zwariowałam, powiedzcie... Trzeba było brać te cholerne tabletki. Ale miałam dosyć, dosyć tego lazurowego odcieniu kapsułki. I tego pięknego motyla na opakowaniu. I nawet zapachu piwonii, które dostawałam zawsze, gdy je kupowałam. I nieba, które nawiedzało moje sny, syropu z truskawek, który zawsze piłam, a czasami nawet tej piosenki... Dlaczego? Dlaczego szept ma tak znajomą barwę? Przecież to tylko złudzenie, a złudzenie nie może mieć barwy, prawda? Więc dlaczego ja ma? I dlaczego ona boli?
Próbuję się wydostać, moje ciało już nie jest bezpiecznym schronieniem. Powiedział, że tak będzie lepiej, że muszę odejść. W końcu każdy kiedyś musi, prawda? I nawet momentami, kiedy śnię o tych pięknych zielonych oczach on mówi, że nie są prawdziwe, że to tylko kolejny wymysł. Ale są tak wyraźne, jakbym je kiedyś widziała. Bo nie mogłabym wymyślić tak pięknych oczu.
Dlaczego nagle tak piszczy?! Co mam zrobić? Krzyk rozdziera mi czaszkę, chociaż słyszę go nie pierwszy raz. Zatykam uszy, czuję chłód białych kafelków. I co? Nie pomaga. Upadam, tonę, widzę tylko ciemność. I po chwili znowu nawiedza mnie ten potworny ból gdzieś na nadgarstku. Otwieram oczy, dlaczego nic nie widzę? A mówił, że będzie lepiej, że nie będzie boleć. Na powrót coś szepcze, nie rozumiem. Mam dość, dosyć! Odejdź! Raz na zawsze! Odejdź, zostaw mnie! Proszę, błagam... Igła.
Zasypiam. I chyba tak się kończy moja walka.
I znowu się budzę. Tym razem jest inaczej, cieplej. Słońce maluje bladozłote smugi na białych błyszczących płytkach. Wpada przez małe okienko... Zaraz, zaraz. Dlaczego ja to widzę? Wstaję delikatnie stawiając stopy na podłodze. I nagle wraca do mnie wczorajszy dzień, ale jest tak odległy... Widzę dużą szybę. Czy to okno? Ale za tym oknem nic nie ma. Widzę... siebie. W lustrze. Tak, to lustro. Przykładam dłoń do gładkiej warstwy szkła. Jest piękne. Jak wszystko dookoła.
I nagle rozumiem dlaczego. Uśmiecham się, czuję jak dołeczki pojawiają się na moich policzkach. Poprawiam rękawy starego swetra i patrzę przed siebie. Przeczesuję palcami włosy i zaczynam się śmiać. I się śmieję, ciągle się śmieję. Siadam na podłodze wciąż się śmiejąc. Brzuch mnie już boli, nie mogę złapać tchu. Wchodzi lekarz, ten starszy, ze złotymi tęczówkami i patrzy na mnie z przestrachem. Myśli, że coś mi jest. Ale on nie rozumie. Nie rozumie. Zatapiam się we własnym umyśle próbując sprawdzić, czy to prawda. I tak...
Przestały szeptać.
I co dalej? Nie wiem. Ale już widzę gdzieś z tyłu te zielone oczy i czuję, że to dopiero początek historii.
***
^Emeli Sande "Read all about it"
Tak... No więc, jak mówiłam, dwudziesty nadszedł nadspodziewanie szybko. Macie tu coś weselszego na poprawę humorków :) Jakość jest jaka jest, ale chodzi o przesłanie :)
A wiecie z jakiej to okazji? *rozkłada łapki* Dzisiaj mam taką moją małą rocznicę. Tak! Już okrąglutki rok Ania was zadręcza swoją tandetną literaturką! Trzeba to jakoś uczcić, no nie? Wiem, że to u góry to raczej mały prezent za wszystkie wasze ciepłe słowa, ale nic innego nie jestem w stanie wam dać. Jedynie moją wdzięczność. Bez was ten blog by nie istniał, a ja z pewnością dawno przestałabym pisać.
Kocham was wszystkich bardzo, bardzo mocno! *tuli się do monitora*
Ana Julia
PS.: Bardzo proszę, żeby każdy z was, kto czyta, zostawił po sobie ślad. Nie wymagam długich sensownych komentarzy, wystarczą proste słowa. Jeżeli mnie nienawidzicie (co by mnie chyba nie zdziwiło) też to napiszcie. Po prostu chcę przeczytać coś od tych, którzy dają mi chęci i nadzieję. Dziękuję :*
PS.: Bardzo proszę, żeby każdy z was, kto czyta, zostawił po sobie ślad. Nie wymagam długich sensownych komentarzy, wystarczą proste słowa. Jeżeli mnie nienawidzicie (co by mnie chyba nie zdziwiło) też to napiszcie. Po prostu chcę przeczytać coś od tych, którzy dają mi chęci i nadzieję. Dziękuję :*