niedziela, 21 grudnia 2014

One shot - Miejski rytm, czyli duszący zapach dymu

Postaci: Natalia, Diego, poboczne
Uwagi: Wulgaryzmy, nałogi, sceny drastyczne

Edytce - mojej motywacji.
Dziękuję Ci <3



*
*


UWAGA: TEKST NA PODSTAWIE KSIĄŻKI "MILION MAŁYCH KAWAŁKÓW" JAMESA FREY'A. WĄTKI INNE, TREŚĆ ZMIENIONA.

We live as we dream - alone...


- Wiem.
- Odnoszę wrażenie, że wszystko wiesz, Diego.
Śmieję się.
- Bo wiem.
- Nie wątpię. Słuchaj, a przynajmniej spróbuj posłuchać. Twoja sytuacja jest naprawdę trudna...
- Wiem.
- Wiem, że wiesz, ale nadal nie traktujesz sprawy poważnie. Chcemy ci tylko pomóc.
- Wiem.
Wzdycha.
- Przyjdź jutro.
- Po co?
- Po to, po co przychodzisz od zeszłego listopada.
- Nie, dzięki.
Wstaję. Larry jest człowiekiem, który od jakiegoś czasu mówi mi, co mam robić. Nie lubię ludzi, którzy mówią, co mam robić. Więc nie lubię Larry'ego. 
- Będę tu, jakbyś mnie potrzebował.
- Uwierz mi, nie będę.

Wszyscy tylko pytają. Ciągle pytają. Doszukują się odpowiedzi, jakby faktycznie były im do czegoś potrzebne. A przecież nie są. Chcą tylko wiedzieć. Obserwując codziennie ich nawyki stwierdzam, że są tu sami idioci. W zasadzie ja też jestem idiotą. Chyba się dopełniamy, nie?



Ślady, które ludzie pozostawiają po sobie, zbyt często są bliznami...


- Witaj, Diego.
Wstaję i podaję dłoń niewysokiej szczupłej kobiecie, chyba Marianne. Jest psychologiem na moim oddziale.
- Pamiętasz mnie?
- Ta.
- Cieszę się.
Uśmiecha się wydymając policzki i wyginając oczy w wąskich półksiężycach. Ma piwne tęczówki.
- Wiesz po co przyszłam?
- Niech zgadnę... Dręczyć mnie głupimi kolorowankami?
- Nie do końca.
Znowu się uśmiecha. Chyba nie lubię tego uśmiechu.

- Nie mam ochoty z wami gadać.
- Cóż... Chyba nie masz wyboru.
- Nie?
- Nie.
- To patrz.

Wstaję i wychodzę zostawiając za sobą ich bezsensowne nawoływania.


Ostatnim razem, gdy rozmawiałem z Marianne mówiła ciągle o programie dwunastu kroków. Dała mi głupią kolorowankę i kazała codziennie wypełniać jedną stronę. Wypełniłem je wszystkie jednego dnia, używając jedynie czarnej kredki.
Nie wierzę w dwanaście kroków, tak jak nie wierzę w kolorowanki, 'magiczną moc uzdrawiania' ani żadne inne dokumenty mówiące, że jesteśmy chorzy. Nie jesteśmy. Wszystko, co zrobiliśmy, było naszym wyborem i nikomu nic do tego.
Takie jest moje zdanie.



Moje idee to gwiazdy, których nie potrafię ułożyć w konstelacje.



- Diego... - słyszę głos Daniela, tego spod dwójki.
- Czego chcesz?
- Ja... No wiesz... Tego...
- Nie, nie wiem i nie obchodzi mnie to.
- Coś nowego.
Prycha sarkastycznie. Odwracam się do zbyt białej ściany, polówka nieprzyjemnie skrzypi. 
- Będziesz tam stał jak debil?
- Nie.
- Więc czego chcesz?
- Stary, chcę ci pomóc.
- Jak wszyscy.
Wzrusza ramionami.
- Wszyscy chcemy.
- Ale ja nie chcę, więc albo stąd wyjdziesz, albo wylecisz. Wszystko mi jedno.
Wyszedł.

Kiedy myślę o swoim życiu stwierdzam, że odwyk jest ostatnim miejscem, w którym chciałbym teraz być. Białe ściany, białe sufity, białe meble, białe ubrania... Nienawidzę białego. Biały, tak jak wszystko w ośrodku, przypomina mi, jak daleko od niej jestem. Chciałbym ją znowu zobaczyć. Tylko, że to niemożliwe. Jedyne, co mi zostało, to wyblakłe stare zdjęcie, które zawsze noszę w tylnej kieszeni spodni.
Zrobiłem wiele złego, nie jestem dobrym człowiekiem.
Ale czy dobrzy ludzie istnieją?



Dlaczego serce kocha tylko to, co może stracić?


- Diego, jesteś tutaj?
- Jestem, mała. Jestem.
- I nie pójdziesz?
- Dokąd?
- Nie wiem. Ale nie chcę, żebyś szedł.
- Więc nie pójdę.
- Nigdy?
- Nigdy.
Myśli przepływają przez mój umysł długą falą wspomnień. Pamiętam dokładnie każdy dzień, każdy uścisk i każdą obietnicę, którą złożyłem i której już nigdy nie będę miał szansy dotrzymać. Ciche pukanie przedziera się między strzępkami minionych lat.
- Diego...
- No nie.
Zaczynam się śmiać. Jej obecność naprawdę mnie rozbawiła.
- Co cię tak śmieszy?
- Nie twój interes. Odczepisz się kiedyś?
Przeczy ruchem głowy.
- Porozmawiasz ze mną?
- Nie.
- To nie. Wiesz, gdzie mnie szukać.
Wychodzi, a ja znowu tonę w przebłyskach jej ślicznej twarzy.


Często mam koszmary. Każdy sen jest zbyt realny, by być snem, ale zbyt piękny, by być prawdą. Te sny są wspaniałe. Te sny są idealne. Jestem tam z nią, jesteśmy znów razem. Cieszymy się sobą, jakby te dwa lata nic nie znaczyły. Jakbyśmy widywali się codziennie. Nazywam je koszmarami, bo kiedy tylko się budzę dociera do mnie, że już jej nie zobaczę. 
I wtedy zaczyna boleć.


"Traktuje ją jak powietrze" - lecz bez powietrza żyć nie można.



- Diego.
Nie wiem, czy to możliwe, ale mam już dosyć mojego imienia. Zawsze poprzedza rozmowę z psychologiem, ankiety, pytania o przeszłość... Jednym słowem coś głupiego.
- Mike.
Klnę w duchu, że musi pracować akurat na moim oddziale. Jest wysoki i dobrze zbudowany. Ma ciemne krótkie włosy. Zawsze chodzi w podkoszulkach, bojówkach i glanach. Ma kilka tatuaży na prawym ramieniu. 
- Gotowy?
- Na co?
- Na wykład.
- Jaki znowu wykład?
- Normalny.
- Nic tutaj nie jest normalne.
Wzdycha pocierając nos. Mam wrażenie, że jego IQ nie sięga osiemdziesięciu, ale mimo to jest i tak najmądrzejszym pracownikiem na moim oddziale. 
- Masz dziesięć minut. I weź zrób coś z tą twoją fryzurą.
Od tygodnia się nie czesałem.
Wykład - jak to wykład - jest o wyzwoleniu ducha i ciała. Mówią o nowym życiu, nowej szansie i dwunastu krokach. Mówią o radości, jaka płynie z wyzwolenia i o wolności. Mówią o nowej drodze życia. Zaczynam się śmiać. Śmieję się i śmieję. Aż twarz mi drętwieje. 
- Diego, czy coś cię bawi?
Słyszę Larry'ego. Mike patrzy na mnie krzywo.
- Tak.
- Czy to twoim zdaniem jest śmieszne?
Spoglądają wzrokiem mordercy. Próbuję się opanować.
- A nie jest?
Teraz wszyscy zaczynają się śmiać, a ja myślę, że większej bzdury w całym moim krótkim życiu nie słyszałem. W mojej głowie wciąż rozbrzmiewają wycinki wypowiedzi „Odwyk – nowy start”, „Nowe życie”, „Nowy początek”. I już nie mogę powstrzymać śmiechu. I znowu się śmieję, wszyscy się śmieją. A biedny Larry patrzy zakłopotany to na nas, to na psychologa wygłaszającego mowę. 

Nowy start, nowe życie, nowa szansa... Bla bla bla. Biadolenie potłuczonych. Odwyk nie jest nadzieją, jest więzieniem. Ograniczaniem ludzi i ich wolności. Nie daje nowego życia. Człowiek jest człowiekiem. Czy bierze, czy nie. Czy pije, czy właśnie przestał... Wciąż jest tą samą osobą. 
Gdy stąd wyjdę, wciąż będę Diegiem.


Im więcej widzę, tym mniej rzeczy jestem pewien.


Słyszę głos Larry’ego.
- Co znowu?
- Za dziesięć minut u mnie.
Uśmiecham się, wzruszam ramionami. Chce odejść.
- Nie.
Zatrzymuje się.
- To nie była prośba.
Patrzę na niego.
- Mam to gdzieś.
- Wszystko masz gdzieś?
- A czy cokolwiek tu jest warte, by nie mieć tego gdzieś?
Patrzy na mnie wzrokiem męczennika, a ja nie czuję kompletnie nic. Chcę odejść.
- Diego, stój.
Odwracam się.
- Co mam zrobić, byś się zachowywał?
Wzruszam ramionami.
- Możesz mnie zabić, w tej sytuacji nic więcej.
Odchodzę.

Czasem zastanawiam się, co robi. Czy tak jak ja wieczorem ogląda gwiazdy? Co je na śniadania? Czy w nocy też nie może spać? Jakie książki czyta? Czy dalej bierze? Czy o mnie myśli? Czy za mną tęskni? Jak często płacze? Czy jest bezpieczna?
Pytania wiją się i tańczą w mojej głowie. Stale ich przybywa.
A odpowiedzi nie ma.


Tęsknota za człowiekiem to największa kara, jaką można dostać od życia.


- Witaj Młody.
Słyszę za sobą przyjazny głos. Znam go, wiem, że go znam, ale nie wiem skąd. Wiem tylko, że jest przyjazny. Odwracam się. Podłużna twarz z licznymi bliznami. Niebieskie oczy. Kasztanowe włosy. 
- Phil.
Phil jako jedyny wydał mi się normalnym pracownikiem. Nie zajmuje się moim oddziałem, tylko tym dla dziewczyn, ale często mnie odwiedza. Od razu go polubiłem, polubiliśmy się oboje. Padamy sobie w ramiona, a ja pierwszy raz od miesięcy czuję, że kogoś naprawdę obchodzę.
- Co ty tu...
- Tak wpadłem. Przyszedłem ustawić cię do pionu.
- Ale..
- Młody, proszę cię. Wiem, że jest ciężko i że wszystko wydaje się być bez sensu, ale chcemy ci pomóc. Współpracuj.
Ma smutny wzrok. Nie chcę, żeby był smutny. Nie z mojego powodu. Zbyt wiele ludzi przeze mnie cierpiało.
- Spróbuję.
- Nie masz próbować, tylko to zrobić, rozumiesz? - przytakuję - Marianne już na ciebie czeka. Wpadnę niedługo sprawdzić, jak się sprawy mają. 
Podajemy sobie dłonie, Phil odchodzi.

Szczerze to nie wiem już, kto jest szczery, a to nie. 
Zależy im tylko na jednym - by podnieść procent skuteczności.
Phil jest inny, jako jedyny próbuje pomóc.
Lubię Phila, naprawdę go lubię.

- Witaj, Diego.
- Cześć.
- Jak się czujesz?
- W ogóle się nie czuję.
- Jesteś gotowy współpracować?
- Nie.
Patrzy na mnie.
- Tą drogą donikąd nie dojdziemy.
- Nie dbam o to.
- Ty o nic nie dbasz, Diego.
- Co z tego?
Wciąż na mnie patrzy, a jej wzrok przenika mnie na wylot.
- Możemy zaczynać?
- Może…
- A więc siadaj.
Siadam. Ktoś stawia przede mną szklankę wody.
- Cieszę się, że zechciałeś współpracować.
- Nie zechciałem.
- Ale po coś tu przyszedłeś.
- Możemy już to zacząć? Chcę pójść spać.
- Dlaczego do wszystkiego jesteś tak negatywnie nastawiony?
Wzruszam ramionami.
- Bo tak.
- Dalsza rozmowa chyba nie ma sensu, ale jak już tu jesteś…
Otwiera szufladę i czegoś szuka, po czym rzuca przede mną stos kartek.
- Co to do cholery ma być?
- Nie chcesz rozmawiać, więc napiszesz.
- Prędzej zjem te kartki niż cokolwiek na nich napiszę.
- Wolisz przyjść jutro?
- Nie.
- Więc porozmawiajmy. Na początek musisz mi obiecać, że odpowiesz na wszystkie moje pytania.
Śmieję się.
- Diego, czy coś cię bawi? Zachowaj powagę, proszę cię. Obiecasz?
- A co my jesteśmy w przedszkolu?
Wywraca oczami.
- Dobra, obiecuję.
- Więc zaczynajmy.

Pytała mnie chyba o wszystko. O całą moją przeszłość. Zabrała mi wspomnienia, tajemnice, wkroczyła do mojego umysłu. Walczyłem z nią, ale nie miałem dość siły.
Chciała wszystko wiedzieć.

- Wspomniałeś o twojej przyjaciółce. Nadal utrzymujecie kontakt?
Zaciskam pięści.
- Diego, chcę pomóc.
- Nie, nie utrzymujemy już kontaktu.
- Była taka jak ty?
- W sensie?
- Też tyle brała?
- Nie, nie – milczymy chwilę – brała dużo więcej.
Głośno wzdycha.
- Na pewno była dla ciebie tylko przyjaciółką?
Serce mi przyspiesza.
- Diego…
- Co cię to obchodzi?
Zaciskam pięści mocniej.
- Jeżeli znajdziemy przyczynę problemu, łatwiej będzie nam go rozwiązać.
Uśmiecha się tym głupkowatym uśmieszkiem. Zaczynam wariować.
- Nie była żadną przyczyną, jasne? Nie namawiała mnie, sam zacząłem brać. Brałem na długo przed tym zanim się poznaliśmy. To ja dałem jej crack…
Ostatnie słowa są jak mgła, która nagle tężeje w powietrzu, choć wypowiadam je niemal szeptem. Marianne patrzy na mnie z tą samą obojętną miną.
- Czyli to nie ona do tego doprowadziła?
- Nie.
- A może później jakoś na ciebie wpłynęła?
- Nie.
- Sprzedawała ci?
- Nie.
- To może, nie wiem, jakoś cię nakręcała…
- NIE! Nie rozumiesz? Nie miała z tym nic wspólnego.
Oddycham głęboko, wchodzi Mike. Marianne znów na mnie spogląda.
- Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie?
Niechętnie na nią patrzę i unoszę brwi.
- Próbowała jakoś temu zapobiegać?
Prycham kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Wybacz, że tak cię rozbawiłam, ale mówimy o rzeczach poważnych. Skup się.
- Posłuchaj mnie – widzę w jej oczach zdziwienie – nie miała z tym nic wspólnego. To, czym teraz jestem, gdzie jestem i co robiłem nie jest w żaden sposób jej winą. Była przy mnie, słuchała mnie, ufała mi. To się dla nas liczyło. Nie wtrącała się w moje życie jak wy, a ja nie wtrącałem się w jej. I uwierz, że byłem kurewsko szczęśliwy.
- Nie pomagała ci?
- To ona potrzebowała pomocy, nie ja. A teraz odpierdol się od mojego życia i zajmij tym, co do ciebie należy.
- A co twoim zdaniem do mnie należy, Diego?
Patrzę i nie widzę ani grama pogardy w jej oczach.
- Pranie ludziom mózgów.
- Ciekawa teoria. Dobrze, tylko jeszcze jedno pytanie…
Wywracam oczami, chcę wyjść.
- Jak miała na imię?
Przystaję w pół kroku trzymając pozłacaną klamkę.
- Natalia. Miała na imię Natalia.
Wychodzę.

Całą noc przepłakałem. Płakałem jak dziecko. Płakałem jak mały, bezbronny chłopiec, którego skrzywdzono. Którego pobito. Którego próbowano zabić.
Oni nie rozumieją. Marianne próbowała wejść do mojego życia. Tym samym rozdrapała stare rany.
Chciała pomóc, a zostawiła jedynie ten tępy ból.


Tylko miłość może mnie uratować, a miłość mnie zniszczyła.


- Dobra, koniec tego – wstaje – Wiesz, ja nie płaczę, to tylko, no, rozumiesz. Taka alergia, czasem…
Śmieję się. Patrzy na mnie z powagą. Unoszę ręce.
- Przecież nic nie widziałem.
- No i tak ma być.
Śmiejemy się obaj. Jego śmiech jest jednym z tych, na które lubię patrzeć. Jest szczery i piękny. Piękny, bo szczery. Daje poczucie ulgi. Daje chwilę zapomnienia. Daje namiastkę szczęścia.
- Chyba musimy iść.
- Tak, chyba musimy.
Wstaję i podaję mu dłoń. Ściska ją z serdecznością. To jest taki uścisk, którego doświadcza się bardzo rzadko. Uścisk emocjonalny. Uścisk przyjaźni.
- Dziękuję.
- Ja też.
Przed drzwiami jeszcze raz się zatrzymuje.
- Ale pamiętaj, jak ktoś się dowie, to…
Śmieję się z jego uniesionego palca i żartobliwej groźby w oczach. Wychodzimy z pokoju. Na korytarzu żegnamy się i rozchodzimy – on do pracy, ja do stołówki.
Za zakrętem ból wraca.

Rano przyszedł Phil. Chciał rozmawiać. Opowiedziałem mu wszystko. Całą naszą historię. Moją i jej. Potrzebowałem tego, chciałem się tym z kimś podzielić. Chciałem, by kto wziął odrobinę mojego bólu. Sam nie wiem dlaczego, ale zaufałem mu.
To była pierwsza dobra decyzja od wielu lat.


Są miejsca, z których się nie wraca.
Są szkody, których się nie naprawi.


- Panie Hernandez...
Odwracam głowę i widzę niewysoką, szczupłą blondynkę. Ma na sobie kitel, a jej niebieskie oczy patrzą na mnie jakoś dziwnie. Odczytuję imię na plakietce. Allison.
- Ktoś chce się z panem spotkać.
Idziemy długo. Prowadzi mnie niezliczoną ilością korytarzy, a każdy z nich zdaje się nie mieć końca.
- Proszę tutaj.
Wprowadza mnie do małego pokoiku. Pomieszczenie jest puste i równie nijakie, co reszta budynku. Po lewej stronie stoi starszy mężczyzna. Allison podchodzi i coś z nim ustala. Nerwowo drapię się w kark. Mam większą pustkę w głowie, niż kiedykolwiek. Nie mam pojęcia, kto mógł do mnie przyjść. Nie znam nikogo, kogo obchodziłoby to, co się ze mną dzieje. Już nie. Zaciskam dłonie w pięści, czuję jak krew odpływa mi z twarzy. Zaczynam się trząść. Dziewczyna wraca. Kieruje mnie do kolejnego pokoju. Zanim otworzy drzwi pytam.
- Przepraszam Allison, kto przyszedł?
Uśmiecha się serdecznie. 
- Ktoś, na kogo podobno pan czeka. Możesz wejść.
- Wchodzisz ze mną?
- Nie, poczekam tutaj. Jakby coś było nie tak, jesteśmy za ścianą z Jacobo.
Wskazuje na mężczyznę. Kiwam głową na znak, że rozumiem, po czym delikatnie naciskam klamkę. Drzwi same się otwierają. W pomieszczeniu panuje półmrok. Widzę stół i dwa krzesła. Jedno jest zajęte… Zamieram. Zamieram. Zamieram.
- Witaj Diego.
Odpowiadam ciszą. Mam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu. Nie czuję jak oddycham, nie czuję jak krew tętni w żyłach, nie czuję, jak moje serce bije. Zupełnie jakbym był w jakiejś równoległej rzeczywistości, w której nie ma nic. Poza nią.
Tak po prostu wstaje i podchodzi do mnie. I stoi. Jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem. Włosy ma krótsze i starannie uczesane. Kilka kosmyków wije się wokół jej okrągłej twarzy, ślicznej twarzy. Ma parę piegów na nosie, ledwo zauważalnych. Dostrzegam nieduże rozcięcie w kąciku karminowych ust. Domyślam się, o co chodzi. Ma na sobie czarne legginsy, wynoszone martensy i długą bluzę. Tą samą, którą wtedy miała. Tą samą, którą dostała ode mnie kilka lat temu.
- Na... Natalia?
W głowie myśli plączą się i kleją. Muskam jej policzek i patrzę w te same tęczówki. Kolana mi miękną, a oddech się urywa. Tętno podskakuje. Wstrzymuję oddech. Wypatruję jej, ale widzę tylko pustą fasadę oczu. Nie ma jej tam. Znowu brała. 
Powieki mnie pieką i wargi mnie pieką. Ręce drżą.
- Co brałaś?
Jej uśmiech znika, oczy pozostają puste, ale nagle bledną.
- Co?
Pyta. Jest zdezorientowana, niezręczność wisi w powietrzu. Napiera na nas z każdej strony, pęta ręce. Głos jej drży.
- Co brałaś?
- Nic, Diego.
- Nie kłam.
Podchodzi i chce dotknąć mojej twarzy, ale przetrzymuję ją za nadgarstki. Jest smutna, a jej warga drży w jakimś dziwnym, obłąkańczym nawyku.
- Nie kłamię.
Mówi prawie szeptem, szept rozrzedza niezręczność.
- Naty, co brałaś?
- Tak długo się nie widzieliśmy, a ciebie obchodzi tylko to, co brałam?
Widzę jak wyraz jej twarzy się zmienia. Blednie. Źrenice ma rozszerzone. Wyrywa mi się.
- Nic nie brałam. Mówię prawdę.
- Nic?
- Nic.
- W takim razie wychodzę.
- Co?
- Słyszałaś.
- Diego, mówię prawdę.
Podchodzę, jesteśmy blisko. Nasze ciała się stykają, nasze oddechy się mieszają, nasze spojrzenia zlewają w jedno. Chcę jej wierzyć, ale nie potrafię. 
- Przecież sama w to nie wierzysz.
- Widocznie dwa lata to zbyt długo, by zrozumieć i naprawić niektóre sprawy. 
- Martwię się.
- Nie masz powodów. Spójrz na mnie, no spójrz.
Z trudem spoglądam. Bierze moją twarz w dłonie.
- Nic nie brałam.
Wypluwa każdą sylabę z dokładnością. Patrzę jej w oczy. Widzę zmarszczone brwi i łzy, ale nie ją. Jej tam nie ma.
- O co chodzi?
Pytam, jakbym rozmawiał z zupełnie obcą osobą. 
- O nic. Diego, ja tylko...
Miesza się, gubi. Próbuję pomóc, zrozumieć, ale nie mogę, bo nie wiem co się dzieje.
- Chciałam czegoś spróbować.
- Co? Nie chcę, byś próbowała.
- To nie to, co myślisz.
- Nie chcę, byś próbowała.
- Wiem, tylko... Pozwól mi...
- Nie chcę, byś...
Całuje mnie. Całuje mnie delikatnie i niepewnie. Całuje mnie czule.

Jej wargi są ciepłe i miękkie. Smak karmelu rozpływa się w ustach, jakbym napił się szczęścia. Jestem nim pijany. Oddaję pocałunek. boję się, że zaraz zniknie, a ja zostanę sam. Nie chcę zostać sam. Mam cholernie dosyć samotności. Jestem tym zmęczony. Całujemy się pewniej i przez chwilę, kilka sekund, jestem w moim osobistym niebie.
Wszystko wokół znika, jesteśmy tylko my. Jesteśmy szczęśliwi.

Allison wchodzi i zamiera w nagłym geście zdumienia. Odrywamy się od siebie. Nie chcę tego, ale to robię. Patrzymy to na nią, to na siebie. Prycha nerwowo, a na jej twarzy widzę cień rozbawienia.
- Nie chciałam przeszkadzać...
- Właśnie wychodziłam.
Mówi, przypatruję się jej twarzy. Ma drobne cienie pod oczami, ale i tak jest piękna. Wtula się we mnie, przytulam ją. Wdycham zapach jej włosów. Jest jak dawniej.
- Zadzwonię.
- Będę czekał.
Delikatnie muska wargami mój policzek i wychodzi. Uśmiecham się. Uśmiecham się prawdziwym, szczerym uśmiechem. Allison żegna się z nią, po czym spogląda na mnie rozpromieniona.
- Możemy iść?
- Możemy.
I znów idziemy miliardem korytarzy, mijamy miliardy drzwi i miliardy krzeseł. Stajemy przed moim pokojem.
- Dziękuję.
Mówię. Uśmiecha się.
- Taka moja praca.
Mruga do mnie i odchodzi. Wchodzę do pokoju.

To mój ostatni wpis w dzienniku. Już go nie potrzebuję. Słowa w nim zapisane są bardzo cenne, dlatego je zachowam. Zachowam w pamięci, ale nie zachowam dziennika.
Spłonie. Spłonie tak, jak moje poprzednie życie. Jak błędy, które popełniłem, zło, które wyrządziłem i cierpienie, którego doświadczyłem.
Moja przeszłość nie zniknie. Nie mogę sprawić, by zniknęła. Mogę jedynie wierzyć, że z czasem zblednie. Pozostanie tylko echem minionych dni, które straci na znaczeniu.
Zdjęcie też spalę. Przed nami całe mnóstwo nowych zdjęć. Będziemy je robić tworząc piękne wspomnienia.
Nie zawsze będzie kolorowo, ale nie będzie też źle.
Nigdy już nie będzie źle. Bo będziemy razem.
A do wyjścia zostało mi już tylko kilka dni...
"- Więc nie pójdę.
- Nigdy?
- Nigdy."

Są różne szkoły, ale jedna z nich mówi, że nigdy nie jest za późno.
Mnie się podoba ta szkoła. Co mówi, że nigdy nie jest za późno.


***

^Joseph Conrad
^John Green "Gwiazd naszych wina"
^John Green "Gwiazd naszych wina"
^Cornelia Funke
^Jan Izydor Sztaudynger
^John Lennon
^autor nieznany
^Sarah Kane
^James Frey "Milion małych kawałków"
^Edward Stachura

Witam Was moje misie najdroższe!!! :*
Proszę, oto jest - zakończenie trylogii. W końcu coś udostępniłam, cieszmy się!
Na początku przeproszę za tak długą nieobecność. W zasadzie byłam obecna, codziennie zaglądałam na bloga. Komentowałam, ale nie dodawałam nic. Wiecie jak z tą weną... -.-
Teraz największe przeprosiny należą się Edytce - wybacz Słońce, że dedykuję Ci coś takiego! Wszystkich was przepraszam za jakość, słabiutko... :(
Chciałam zupełnie inaczej to zakończyć. Mieli zostać przyjaciółmi, blablabla... Nie pierwszą, nie ostatnią rzecz w życiu zepsułam. :(
Cóż... To do następnego!
Ana Julia :)

PS.: Wszelkie powtórzenia zamierzone :)

niedziela, 7 grudnia 2014

LBA




Guten tag!
Przybywam sobie z taką oto nominacją, oo... Ludzie, co wam się tak podoba w tych moich miernych opowiastkach?

Zostałam nominowana przez *ba dum, tsss!* Carmelle xx
Dziękuję, naprawdę!

PYTANKA

1. Jak się nazywasz?
Imię: Anna; drugie imię: Maria; trzecie: chwilowo brak; nazwisko: dane poufne :3
2. Skąd pomysł na bloga?
Hmm... Od zawsze kochałam Naxi, a ich miłość w serialu jest taka nierozwinięta. Mają kilka swoich wątków, ale strasznie mało. Poza tym, moje Naxiątko jest paskudnie wyreżyserowane w sposób komiczny i cóż... głośny. Jak wszyscy wiedzą, ciągle się kłócą, a mało tulą <3 Chyba inaczej wyobrażałam sobie ich relację. Poza tym od dawna pisałam, a w ten sposób mogę się tym podzielić :)
3. Za co kochasz pisarstwo?
Ojjjjj, długo by pisać! Chyba najbardziej za to, że można wyrazić siebie. Nasze uczucia, emocje i marzenia przelewane są na papier, możemy się nimi podzielić. Poza tym żaden tekst nie ma swojego wzorca, wszystko jest takie, jakie chcemy, żeby było. Telewizja rujnuje dziecięcą wyobraźnię! -,-
4. Co chcesz robić w przyszłości?
Chyba nad tym nie myślałam. Chciałabym utrzymywać się z czynności, które lubię (m.in.: pisarstwo i spanie, dopisek redakcji), ale wiem, że to awykonalne. Cóż, liceum się kłania! 
PS.: Kocham pianino, może tędy droga?
5. Jakie masz marzenia?
Nie mam marzeń. A nie! Mam jedno... Schudnąć troszkę -,- I w końcu nauczyć się pisać, no nie wiem, od Aciuni na przykład <3 A tak serio serio, to chciałabym, aby mój kochany miś dla mnie kiedyś zaśpiewał <3 Tak, mam misia i uwaga - żywego. I śpiewać umie, ale nie... :P
6. Jedziesz na Violetta Live?
Sprawa wciąż podlega dyskusji. Na chwilę obecną nie, ponieważ mieszkam bardzo daleko, ale będę się wykłócać!
7. Poznałaś internetowych przyjaciół dzięki blogowaniu?
Hmm... Nie wiem czy przyjaciół, bo jestem sobie taka głupiutka, że nikt nie chce się przyjaźnić z takim małym stworzonkiem jak ja, ale... Hmm... Kocham Acię! Moją Sapphirkę. I Marcię też kocham baaardzo mocno! <3
8. Co lubisz robić w wolnym czasie?
Czytać, spać, pisać, grać w pasjansa... Czasem oglądać romanse, tak dla śmiechu :) No i z moim miśkiem się widywać i go tulić <3
9. Imiona przyjaciół?
Nie wymienię ich tu, bo:
a) jest ich baaardzo malutko
b) boję się pozwów o zniesławienie
A tak szczerze, to należy wymienić jedno imię - Martyna moja kochana!!! Właśnie teraz sobie śpi słodko, a ja tu na bloggerku :3
10. Czego w sobie nie lubisz?
Odpowiedź prosta - wszystkiego :) Nienawidzę swojego wyglądu, tej mordki mojej, mojego ciałka - które na moje jest zbyt grube *tu od Martyny dostałabym z poduszki* - nienawidzę mojego charakteru. No i tego, że jestem antytalentem, ale idzie się przyzwyczaić ^^

To na tyle... Ale ja nudna! Jeszcze raz dziękuję, 
Hmm, nominować?

http://jesli-potem-jest-zycie.blogspot.com/

Gorąco polecam!


PYTANKA
1. Czytasz moje bzdurki?
2. Ulubiona para w serialu? (Mmm, czyżby Lety? :))
3. Dlaczego założyłaś bloga?
4. Ulubiona książka? (Chętnie przeczytam :))
5. Ulubiony aktor, postać i piosenka z serialu?
6. Interesujesz się muzyką?
Alarm! Ogłaszam koniec pomysłów!
7. Co cię inspiruje do pisania?
Wybacz, mój umysł się przegrzał...
8. Co sądzisz o Naxi?
Naty&Leon!!!
9. Gdybyś mogła coś zmienić w swoim życiu, co by to było?
Zlikwidujmy szkołę, nananana...
10. Ponieważ jesteś fanką TVD muszę zadać podstawowe pytanie:
Stelena czy Delena?

Ufff, dobrnęliśmy do końca.
Cóż, miłego dzionka życzę!
Ana Julia


PS.: Prace nad rozdziałem chwilowo wstrzymane, prawdopodobieństwo one shota - nikłe, ale kto wie... ;)


sobota, 1 listopada 2014

Capitulo Catorce "Nie nasza to, tylko gwiazd naszych wina..."




Gwiazdy. Jak mdłe płomienie świec przyćmione swoim dymem. Jak ostre kawałki szkła rozsypane na czarnej, nagiej ziemi. Jak zamarznięte krople rosy na konarze drzewa. Lśniące i zdradliwe. Zdradliwe bardziej, niż cokolwiek na świecie. Bo są hipnotyzująco piękne, irytująco piękne. I zdradliwe w swoim pięknie.


W poszukiwaniu szczęścia,
przemierzamy cały świat,
przemierzamy wrzechświat.


Minął miesiąc. Miesiąc nudnie podobnych do siebie dni. Miesiąc czytania tych samych książek. Miesiąc oglądania listopadowego słońca. Kilka razy minęli się na korytarzu. On niby obojętnie, ona upewniając się w tym co czuła i czego nie czuła. Bo czuła coś poważnego, ale zbyt poważnego, niż by chciała. Cześć, mówił, Cześć, odpowiadała. I na tym kończyły się wszystkie monotonne rozmowy. Przynajmniej przestał być pogardliwy, wymieniając to na chłodną obojętność.

I don't know what I'm gonna do,
About this feeling inside.
Yes, it's true,
Loneliness took me for a ride.

Spojrzała w lustro. W ciemne oczy bez blasku, znużone ciągłym czekaniem na szczęście, które i tak przecież nie nadejdzie. Nie płakała, choć wewnątrz każda cząstka wolno odpadała zamieniając się w chłodne krople deszczu, roztrzaskujące się o szybę. Karminowe usta nie mówiły zbyt wiele, jedynie te ciepłe słowa, ciepłe, bo długo plątające się na języku. Powietrze błądziło gdzieś wokół nosa i jak na złość nie chciało tchnąć życia w zastygłe płuca. Wiele czarnych, brzydkich kruków plątało się wokół twarzy, zostawiając za sobą długie, zawiłe pociągnięcia ciemnej farby. I odlatywały opuszczając obraz w nieładzie. No i jeszcze te niewielkie zagłębienia na policzkach, pamiątka po jakiejś wysypce. 

Chciała zniknąć z powierzchni Ziemi, ulotnić się jak bańka, która tak naprawdę nigdy nie istniała. Uwolnić się z potężnych murów własnego ciała, zostawiając je tutaj. Wraz z tą cholerną miłością, która spędzała sen z powiek, tego dnia ogromnie zmęczonych. Opadały zacieśniając się, zakrywając drobne szczeliny plątaniną rzęs, aby żadne, nawet najmniejsze światło przez nie nie uciekło. Jakby bały się stracić głęboko skrywany blask, wciągnięty przez otchłań źrenic rozlanych na całej powierzchni mahoniowej obrączki. Odleciałaby wysoko, zapominając nawet o motylu wysysającym złoto między krwistoczerwonymi, okrągłymi płatkami kwiatu. 


Lena tak bardzo chciała tam iść, że nie mogła odmówić. Choć przyjęcia nie były jej ulubioną formą spędzania czasu, musiała zrobić coś dla kogoś, aby poczuć się mniej zbędna. Wcisnęła się nawet w czarno złotą suknię bez ramiączek, idealnie przylegającą do ciała uwydatniającą atuty, zakrywającą niedoskonałości. Sięgała do kostek, gdzieś na biodrach opadając wachlarzem wokół nóg. Jak u księżniczki. Tylko nie czuła się księżniczką. Ciemny atłas zaczynał się gdzieś pod łopatkami, może niżej, łącząc się z przednią warstwą materiału, obnażającą jedynie obojczyki. A obojczyki miała piękne, tak mówią. Zresztą, obojczyki zawsze są piękne, nieprawdaż? Ciemne obcasy bez palców, obcierające pięty, paznokcie na równie ciemny kolor i kopertówka dopełniająca wizerunku. I jeszcze tylko czerwona róża, jak ten rażący odcień szminki, spinająca włosy gdzieś na tyle głowy. Chyba gotowe, waniliowy perfum osiadł na nagiej skórze.



The pain,
It's determined and demanding
to ache, but I'm okay...

No i też poszedł na to przyjęcie, z zamkniętymi bólem oczami, zaciśniętymi gniewem wargami. Bo nie chciał kolejny raz jak idiota w ładnej marynarce pełzać gdzieś między zadowolonymi ludźmi, jak niezapisane myśli między wersami książki. Chciał zostać w domu otulony samotnością i dziwnym chłodem, który od jakiegoś czasu nawiedzał jego pokój i wszystkie pomieszczenia w domu. Jak cień chodzący za nim. Niestety musiał przyjść, zaznaczając, że to uroczystość szkolna. I tylko jedna myśl poprawiała humor. O Camili, Leonie i Marco. I reszcie zadufanych w sobie bufonów, którzy na stałe przywiązali się do niego dziwną, braterską miłością. Czasem tylko ma się ich dość, ale tak jest z przyjaciółmi, prawda? 

Przekroczył złotą tasiemkę, oddzielającą panele od bruku i od razu chciał uciec ze skrzywioną miną. Niestety drogę zastąpił mu Leon z tym pyzatym sztucznym uśmiechem i raną kryjącą się w oczach, między rdzawymi plamkami na zielonej tęczówce. Poklepał Maxiego krzepiąco po ramieniu, a szept, że nie jest aż tak tragicznie, zginał w kolejnych słowach ckliwej ballady. Odszedł po picie, czy coś, muzyka była trochę zbyt głośno. Garnitur zrobił się zbyt ciasny, a połyskujący rubinowy krawat zacisnął pętelkę wokół szyi. Starł dłonią krople potu z karku myśląc o rześkim wilgotnym powietrzu, od którego dzieliły go jakieś trzy metry, wbrew pozorom trudne do przebycia. Jak tysiące kilometrów do wybawienia. Musiał więc obejść się jedynie lekkimi podmuchami, rozrzedzającymi zaduch, zabierającymi zapach drewna, przekąsek i gorącej czekolady. 

Leon przyszedł z kubkiem pączu w dłoni, po czym usiadł obok przyjaciela. Przewiercał wzrokiem Violettę ocierającą biodrem o udo Diego, którego ręce znalazły się stanowczo zbyt nisko. Próbował jakoś zagadać, ale słowa więzły gdzieś w gardle blokując następne i następne, i następne... Na szczęście Verdas, jako jeden z tych bardziej rozumnych osób, zrozumiał aluzje i bąknął coś, że nie są już razem. A ból w jego głosie stał się nie do zniesienia.

The weight
of a simple human emotion
Weighs me down,
More than the tank ever did.


Lena od razu zniknęła między obcymi twarzami rozmawiając z co drugą osobą, której Natalia nawet nie kojarzyła. Przynajmniej mogła chwilę odpocząć. Podeszła więc do stołu z jedzeniem, a przynajmniej czymś, co w zamiarze miało być jadalne, wsłuchując się w cichy szelest materiału sukni. Przekąski nie wyglądały zachęcająco, poza półmiskiem z kostkami egzotycznych owoców. Sięgnęła więc po kawałek ananasa zerkając na wyjście, które było teraz jak brama do raju. 

Piosenka ucichła, a niewysoki mężczyzna stojący za konsolą postanowił zmienić nieco klimat przyjęcia. Wziął mikrofon w szczupłą dłoń tłumacząc coś o zupełnie nieważnych sprawach, po czym włączył kolejny utwór, tym razem bardziej radosny. Piegi na jego policzkach zatańczyły wesoło, gdy wygiął wargi w szerokim uśmiechu. Trochę zbyt szerokim jak na nią. Był całkiem przystojny, choć nie nadzwyczajny. Jasne włosy w bladożółtym świetle wydawały się niemalże białe, zasłaniając jedno z wielkich oczu. Nie mogła odgadnąć ich barwy, raz błękitnej, za chwilę znów białej. Nos miał miały i usiany piegami. Na tle bladej cery zdawały się niemal niewidoczne. Był szczupły, ale nie wychudzony. Stał z słuchawkami na uszach, laptopem przed twarzą i tym dziwnym, nieodgadniętym uśmiechem, z którym na nią patrzył poprawiając rękawy za dużej marynarki.

Ananas był nawet dobry, melon smakował jakoś dziwnie, a arbuz wyglądał jak stary kapeć. Popiła wszystko pączem, który jako jedyny wydawał się nadawać do konsumpcji. Surowa szarlotka i zwęglone ciasteczka nie kusiły nawet wzroku. Wypuściła głośno powietrze z płuc obserwując uważnie drobinki kurzu, które niczym świeży śnieg pląsały między kolejnymi warstwami powietrza. Tymczasem blondyn zdążył znaleźć się tuż obok oddając konsolę pod opiekę Andresowi, który cieszył się jak dziecko. Nie tańczysz, stwierdził zerkając na Ludmiłę, której włosy były dłuższe niż sukienka. A jakie to ma znaczenie, spytała. W sumie żadne, powiedział, a przezroczyste tęczówki zalśniły w przebłysku nagłego zainteresowania. Albo znudzenia, wszystko jedno. Wybacz, nie mam nastroju, dwa pierścienie z białego srebra zmierzyły ją wzrokiem. Okej, pochylił się, tylko zakryj tą pustkę w oczach, bo to wykorzystają. Myśli zamieniły się w sieć, której nici kleiły się i rwały. Kto, wyschła nawet ta jedna jedyna łza, która jakimś cudem jeszcze nie zginęła między fałdami połyskującego materiału. Ludzie, zadrżała, cichy szept podrażnił ucho, przebiegł przez ciało w całkiem przyjemnym dreszczu. Tylko to nie ten szept, który powinna usłyszeć. Nie jego. Podszedł do konsoli, a jej tylko przez moment, krótką chwilę wydało się, że srebro zmatowiało poorane drobnymi smugami błękitu. I już nie wiedziała, czy to tylko złudzenie. 

 I can't make you love me,
if you don't,
You can't make your heart 
feel something, it won't.

Leon poszedł uzupełnić kubek, a Maxi wciąż czuł swego rodzaju nieswojość. Wiercił się niespokojnie i dopiero wtedy, gdy krzesło wydało niepokojący dźwięk, zastygł w jednej pozycji. Maska bólu i niechęci nie znikała z twarzy Verdasa, natomiast w tą całą burzę włączył się też gniew, którego jeszcze kilka sekund temu nie było. No tak, Violetta zniknęła, a Diego chyba z nią. Przez tą całą absurdalną sytuację zaczął się zastanawiać nad wymyśleniem leku na miłość. Cholerne niepotrzebne uczucie, dające jedynie cierpienie, nic więcej. Tworzące nowe rany i niszczące wszystko, co jeszcze pozostało do zniszczenia.

Rozejrzał się po sali rysowanej różnymi odcieniami brązu. Szukał czegoś w rodzaju ucieczki, a może raczej kogoś. Chciał rozmyć się na obrazie, wmieszany w gorące, nieprzyjemne powietrze. I nagle zobaczył ten piękny kwiat róży wpleciony w skomplikowaną kompozycję włosów. Wyglądała niczym anioł przepasany nocnym niebem z miliardem pięknych gwiazd. Zwiewny wachlarz sukni tańczył wokół jej nóg, buty delikatnie głaskały podłogę. Kąciki rubinowych ust trzymała opuszczone, jak miała w zwyczaju. Rzęsy, na oko bez tuszu, rzucały długie cienie na łagodnie zarysowane policzki. No i włosy, jak kolejne pociągnięcia pędzlem na czystym białym płótnie, z jedną krwistą plamą. Była piękna, choć wciąż smutna.

Na tle cukierkowych sukni i równie przeciętnych twarzy wypadała jak róża wśród chwastów. Barwna, tajemnicza i tak zabójczo czarująca. Nie to co on, był jednym z wielu czarnych sylwetek, niektórych bardziej muskularnych, innych trochę mniej. Nie pasował do niej, bo czy kruk pasuje do słowika? 


Gdy zbudzi nas dźwięk potłuczonego szkła,
gdy przejdą fosę i dorwą się do bram,
mamy coś, czego nie zabiorą nam.

Kolejny raz olśniła spojrzeniem bladookiego chłopaka za konsolą, którego powieki opadły w nagłym przypływie cichej rozpaczy. Opanowywał się, jednak jego pierś narzucała coraz szybszy rytm, a twarz zniknęła pod kamienną maską uśmiechu. I nagle poczuła ogrom sympatii łączącej ich układanki jednym elementem. Drobiazgiem niszczącym dwa życia, pełnym łez i metalicznych ran na spękanych z bólu ustach. Słodki posmak papai zaplątał się w język, mrugnięcie wymyło rysy czerwieni na tęczówce. I znów stała taka zwykła, uśmiechnięta. Z pozoru przeciętna. Smukłe sylwetki, niektóre znane, inne nie, migały w przelocie. Wszystkie różne, ale takie same. Różnie sztuczne, tak samo przytłaczające. Westchnęła cicho, delikatny zapach zielonej mięty rozrzedził woń zmęczonych ciał. Upiła łyk pączu zatapiając się w bezbarwnej wyszywance własnych myśli, ignorując wzrok ginący wśród kropel wanilii na nagiej skórze. 

Gdy wzrok przesłoni gęsta mgła,
mamy swoje skarby,
mamy coś, czego nie zabiorą nam.

Wstał zostawiając Leona, którego gniew ustąpił zdziwieniu. Stąpał lekko, jakby niewidzialne skrzydła podtrzymywały jego szarość, zabrały cały ciężar. I po prostu leciał. Leciał do niej. A ona tymczasem zatapiała te tajemnicze, mahoniowe tęczówki z bursztynowymi refleksami w drobne pyłki kurzu, opadające łagodnie między opary gorących napoi. Cała jego nienawiść uleciała, by po tej jednej chwili zapomnienia ponownie wlać się w niego z podwójną siłą. I znów przyćmić miłość kiełkującą na dnie serca. W tamtej chwili nie myślał jednak o tym, tylko o dwóch brązowych oczach, mieniących się srebrem, złotem, nawet czerwienią i wszystkimi odcieniami, które teraz wydały mu się dziwnie bliskie. I które właśnie swoje barwy utkwiły w jego sylwetce.

"Och, moja słodka udręko..."

Wreszcie jeden moment, jedna chwila, jedno uczucie. 

" Po co z tobą walczyć? Ty znów się rozpoczynasz..."

Wszystko zaczęło się zlewać, dwa życiorysy wplecione w niknące słowa piosenki.

"Jestem tylko istotą..."

Delikatne zetknięcie dłoni, bez słów, dwa odcienie, dwa ciepła, dwa zapachy.

"Bez niego jestem trochę zagubiona..."

Dwie dusze uleciały, jak tamtego pamiętnego razu, zaczynając własną kompozycję ruchów. Jego oddech na jej policzku, dreszcze. I związane, zamknięte w sobie dwa spojrzenia.

"Błąkam się samotnie..."

Serca grające identyczną melodię, dusze nad ciałami i to zachłannie powstrzymywane pragnienie. Rozpoczynali swoją historię, igrając z uczuciami, dając się ponieść sercu, ćmiąc rozum. Myślami zapatrzeni tylko w siebie. Łzy wyparowały, krew tętniła głucho. Ten taniec.

"Ostatni taniec..."

Był teraz jednym z płatków róży w jej włosach, gwiazdą na sukience, łzą ukrytą gdzieś między źrenicą a brązem.
Była jego oddechem, myślą, jego pasją i snem. Największym marzeniem szczelnie ukrytym w jednym z pęknięć serca.

"Zapomnieć moje wielkie cierpienie..."

Przezroczysta fala bliskości...

"Chcę uciec, bo wszystko zaczyna się od nowa..."

Zmysły...

"Och, moja słodka udręko..."

I wirowali tam, na parkiecie, wśród dziesiątek innych par, aby następnego dnia znów kończyło się na "Cześć".



***

^K2 "Jeden moment"
^Aerosmith "Angel"
^Troye Sivan "The Fault in Our Stars"
^Troye Sivan "The Fault in Our Stars"
^Adele "I can't make you love me"
^Liber "Skarby"
^Liber "Skarby"
^Indila "Derniére Danse"

No więc jesteśmy w punkcie zero. 

Nie jest najgorzej, jak było wcześniej, nie jest też dobrze.. :)
Przepraszam za jakość i za długość, słabo u mnie ostatnio z weną :(
Beznadzieja, żal... Kończę, bo przynudzam.

Jak obiecałam - 1 listopada :)
Kocham was <3
Ana Julia

poniedziałek, 20 października 2014

One shot - Zimne ściany psychiatryka

Postaci: Francesca, Leon
Uwagi: Sceny drastyczne, choroby psychiczne

Wszystkim, którzy czytali.
Wszystkim, którzy czytają i czytać będą.
Wszystkim, którzy komentują
i tym, którym brakuje czasu czy odwagi.
Dziękuję :)

*
*



- Francesco... jak się czujesz?
Onyks zabłysnął w przelocie gdzieś między kosmykami ciemnych włosów. Drobny płomyk przemknął przez tęczówkę, przestrach, ale i zainteresowanie. Wyciągnął ku niej dłoń, skuliła się na łóżku. Naciągnęła rękawy rozwleczonego swetra.
- Nie chcę, nie mogę...
- Spokojnie, już dobrze - zaplótł palce na teczce przyglądając się jej z uwagą - Myślę, że jest lepiej.
- Idź stąd... - chłodne spojrzenie zagubiło się gdzieś miedzy strzępkami bladego światła jarzeniówki przyprawiającej o mdłości.
- Francesco, jestem...
- Wyjdź! - po chwili stała po drugiej stronie pomieszczenia - Chcę być sama.
Westchnął, bo co innego mógł zrobić? Wetknął okulary za kołnierzyk kitla, po czym wyszedł, posyłając jej spojrzenie pełne współczucia. Zadrżała przyciskając dłonie do skroni. Rozrywający ból przeszył jej głowę.
Nie chcesz wracać, nie do domu... Zrób to, zrób to teraz.
Krzyknęła osuwając się na podłogę. Paznokciami raniła sobie skórę, wyrywała włosy. Wiła się w kałuży purpury nie przerywając donośnego szlochu.
Ruchem ręki wezwał potrzebną pomoc. A na korytarzu zobaczył tą samą jasnowłosą postać przytykającą czoło do weneckiego lustra. Znał go, bo już od jakiegoś roku codziennie przychodził właśnie do niej. Z tym samym bólem wymalowanym na twarzy cicho płakał patrząc, jak kolejny raz sama siebie rani. 

Buenos Aires, 2 lata wcześniej...


- Hej.
- Hej.
- Jak się dzisiaj czujesz?
- A czy to ważne?
Zieleń i onyks, jak nierealne odbicie w lustrze.
- Dla mnie tak.
- Przyszedł, był... A teraz go nie ma.
- Wiem.
- I tęsknię.
- To też wiem.
Pogłaskał palcem mleczną dłoń.
- Dlatego tu jestem, Fran.
- Wiem.
- Chcę być przy tobie.
Musnął jej policzek miękkim płatkiem niebieskiej piwonii. 
- To też wiem.


Kochała piwonie...

- Hej.
- Hej.
- Co robisz?
- Patrzę. Lubię patrzeć. I lubię niebo.
Orzech i czerń, jak zetknięcie dwóch oceanów.
- Podobają mi się.
- Gwiazdy?
- Nie, twoje oczy.
Drżenie dłoni. Śmiech.
- Dalej tęsknisz?
- Już nie.
Cisza. Chłodny wiatr na rozgrzanej skórze.
- A ty?
- Za kim?
- Za tą, która tak cię zraniła.
- A była jakaś ona?
Ból serca, ciężki oddech... I ten kojący zapach jej perfum.
- Sam sobie odpowiedz.

Kochała niebo...

- Hej.
- Hej.
- Nie tańczysz?
- Nie lubię.
- Chodź, to mój ulubiony kawałek.
Westchnienie, splecione dłonie i ten przyjemny dreszcz towarzyszący ich zetknięciu.
- I wanna sing..
- I wanna shout...
- I wanna scream till the words dry out...
Miarowe oddechy i wspólne bicie dwóch serc; ten sam rytm.
- Chyba tego nie lubię. Jest takie ckliwe.
- Rozumiesz słowa?
- Tak, jest o miłości.
- No właśnie.
Ich dłonie, mleczna i woskowa, zamknięte w jednym uścisku.
I te malinowe usta, które od tamtej pory śniły mu się co noc.

Kochała tą piosenkę...

- Dzień dobry.
- Witaj, Leonie.
- Coś się stało?
- Jako jej ojciec muszę ci o czymś powiedzieć...
Ten sam grafit, ale jakiś inny...
- Nie zranię jej.
- Nie o to chodzi. Widzisz... Coś się wydarzyło i od tamtej pory ma pewne problemy...
- O czym pan mówi?
- Chcę dla niej jak najlepiej, ale nie chcę też, by inni przez nią cierpieli.
Szybsze tętno, dym gaszonego papierosa zgęstniał w powietrzu.
- Coś się stało?
- Ona.. Ona w pewnym sensie jest...
- Idziemy?
Podekscytowanie, zmartwienie; jej głos.
- Tak. Pięknie wyglądasz.
Przez resztę wieczoru nie mógł oderwać wzroku od tej pięknej niebieskiej sukienki.
A ostatnim co zobaczył przed wyjściem był smutny uśmiech jej ojca.


Kochała niebieski...

- Hej.
- Hej.
Muśnięcie warg, jak pocałunek anioła.
- Przygotowałem coś dla ciebie.
Jej melodyjny śmiech.
- Leon, ja... skąd wiedziałeś, że uwielbiam truskawki?
Ciepło dwóch ciał leżących na mokrej trawie.
- Czy nadal za nią tęsknisz?
- Za kim?
- To znaczy, że tak?
Rozdrażnienie, niepewność... i jego piękny uśmiech.
- Nie tęsknię, ponieważ poznałem ciebie.
Uczucie ulgi. Bezmiar miłości.
- Czuję, jak moje serce odrasta. 
- A moje z każdym dniem szybciej bije, bije dla ciebie, Fran.
Zatknięcie małych palców dwóch dłoni, jednej silnej, drugiej kruchej.

Kochała truskawki...

- Hej.
- Hej.
Zielone źdźbła gięły się pod jej nagimi stopami.
- Łapiesz motyle?
- Uwielbiam je. Są piękne.
Palące słońce, jej promienny uśmiech.
- Ten niebieski jest ładny, prawda?
- Tak. 
Zieleń rozcina powietrze, dosięga jej ślicznej twarzy.
- Czemu patrzysz?
- Jesteś piękna.
- Wcale nie.
Oddechy na twarzach i znowu ten niebiański smak malinowych ust.
- Kocham cię.
- Kocham cię.

Kochała motyle...

- Hej.
- Hej.
Już od progu słyszał jej duszący jęk.
- Fran, dobrze się czujesz?
- Leon, proszę...
Delikatne skrzypnięcie desek; kolejny krok.
- Francesca...
Tam, za łóżkiem, na chłodnej podłodze...
- Leon, pomóż mi...
Kurczowo ściskała pobladłą skroń.
- Fran...
Ciepło jej ciała w jego silnych ramionach.
- Leon... Błagam, pomóż mi.
- Co mogę zrobić?
- Leon... Niech to się skończy...
- Fran, jak mogę ci pomóc?
Słony posmak łez, jej czy jego? Woskowa dłoń w ciemnych włosach.
I ich miękkie wargi stale zamknięte w pocałunku.
- Leon, proszę, niech przestaną szeptać...

Kochała go...

- Jest chora.
- Wiem.
- Poważnie, nieuleczalnie chora.
- Wiem.
- Potrzebuje pomocy.
- Wiem.
- Od dawna nie bierze lekarstw, o tym też wiesz?
- Wiem od teraz. 
Smutek i nikła mgiełka na onyksie.
- Gdybym wiedział wcześniej przypilnowałbym jej.
- Próbowałem ci powiedzieć...
- Wiem.
Pobladły beż, zaciśnięte wargi.
- Teraz już wiesz, wytłumaczę jej jeśli...
- Kocham ją.
- Leon, to nie jest grypa...
- Wiem. Ale ona wciąż żyje i mam zamiar przy niej być.
- Myślę, że to zbyt wiele.
- A ja myślę, że nie ma pan wyjścia. Nie zniknę tak szybko.
Współczucie na naznaczonej wiekiem masce.
- Przykro mi Leon, naprawdę mi przykro...

Kochała ich obu...


Buenos Aires, obecnie...

- A ty...
- Leon.
- A ty, Leonie, wciąż tutaj jesteś?
Spojrzał na postać w kitlu stojącą obok. Dwa złote punkciki jarzące się w ciemności obserwowały go z uwagą, jakby był eksponatem w jakimś pieprzonym muzeum. Głęboko osadzone spoglądały z nieco pomarszczonej twarzy. Nienawidził litości, a lekarska poczciwa twarz wyrażała jej zbyt wiele. 
Nie odpowiedział. Prychnął tylko pod nosem odwracając wzrok. Nie miał siły na jakieś potyczki słowne, jeszcze by go wyrzucili. Zresztą to już się nie liczyło. Mężczyzna usiadł obok niego ociężale, plastikowe krzesło wydało piskliwy odgłos. Podrapał się po szorstkim policzku patrząc w stronę, w którą Leon nie chciał. Nie chciał widzieć jak znowu walczą z nią, przywiązują do łóżka by podać te cholerne leki. I jak płacze z bólu cała we krwi, a on nie może jej pomóc. Czuł się jak największy frajer na ziemi. 
- Leon... - niski bas odezwał się gdzieś z tyłu przypominając o swoim istnieniu.
- Ma pan żonę? – spytał bez zastanowienia zerkając na lekarza, który z uwagą obserwował obrączkę mieniąca się w słabym świetle mdłej żarówki.
- Tak, mam. – odparł, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Też mogłem mieć… - szepnął do siebie – Kocha ją pan?
- Co to za pytanie? – spojrzał na chłopaka, ale łzy w kącikach zielonych oczu sprawiły, że poczuł ogrom sympatii do Leona. Przetarł zmęczoną twarz. – Tak, bardzo ją kocham.
- Teraz pan rozumie? – spytał po chwili ciszy. Już nie hamował płaczu. Wpatrywał się w drobną postać za szybą, skuloną pod beżowym puchowym kocem.
- Młody człowieku – powiedział bez grama kpiny w głosie – Francesca jest chora i już nigdy nie będzie w pełni zdrowa. Ale to nie znaczy, że ona nie istnieje. Z czasem może przejść na leki, dzięki którym będzie funkcjonować normalnie. Jeszcze nic nie jest stracone.
Kiwnął głową bez przekonania.

Co to za szept? Czy ktoś wie? Czy ktoś też go słyszy? Powiedzcie, że nie zwariowałam, powiedzcie... Trzeba było brać te cholerne tabletki. Ale miałam dosyć, dosyć tego lazurowego odcieniu kapsułki. I tego pięknego motyla na opakowaniu. I nawet zapachu piwonii, które dostawałam zawsze, gdy je kupowałam. I nieba, które nawiedzało moje sny, syropu z truskawek, który zawsze piłam, a czasami nawet tej piosenki... Dlaczego? Dlaczego szept ma tak znajomą barwę? Przecież to tylko złudzenie, a złudzenie nie może mieć barwy, prawda? Więc dlaczego ja ma? I dlaczego ona boli?
Próbuję się wydostać, moje ciało już nie jest bezpiecznym schronieniem. Powiedział, że tak będzie lepiej, że muszę odejść. W końcu każdy kiedyś musi, prawda? I nawet momentami, kiedy śnię o tych pięknych zielonych oczach on mówi, że nie są prawdziwe, że to tylko kolejny wymysł. Ale są tak wyraźne, jakbym je kiedyś widziała. Bo nie mogłabym wymyślić tak pięknych oczu.
Dlaczego nagle tak piszczy?! Co mam zrobić? Krzyk rozdziera mi czaszkę, chociaż słyszę go nie pierwszy raz. Zatykam uszy, czuję chłód białych kafelków. I co? Nie pomaga. Upadam, tonę, widzę tylko ciemność. I po chwili znowu nawiedza mnie ten potworny ból gdzieś na nadgarstku. Otwieram oczy, dlaczego nic nie widzę? A mówił, że będzie lepiej, że nie będzie boleć. Na powrót coś szepcze, nie rozumiem. Mam dość, dosyć! Odejdź! Raz na zawsze! Odejdź, zostaw mnie! Proszę, błagam... Igła.
Zasypiam. I chyba tak się kończy moja walka.
I znowu się budzę. Tym razem jest inaczej, cieplej. Słońce maluje bladozłote smugi na białych błyszczących płytkach. Wpada przez małe okienko... Zaraz, zaraz. Dlaczego ja to widzę? Wstaję delikatnie stawiając stopy na podłodze. I nagle wraca do mnie wczorajszy dzień, ale jest tak odległy... Widzę dużą szybę. Czy to okno? Ale za tym oknem nic nie ma. Widzę... siebie. W lustrze. Tak, to lustro. Przykładam dłoń do gładkiej warstwy szkła. Jest piękne. Jak wszystko dookoła.
I nagle rozumiem dlaczego. Uśmiecham się, czuję jak dołeczki pojawiają się na moich policzkach. Poprawiam rękawy starego swetra i patrzę przed siebie. Przeczesuję palcami włosy i zaczynam się śmiać. I się śmieję, ciągle się śmieję. Siadam na podłodze wciąż się śmiejąc. Brzuch mnie już boli, nie mogę złapać tchu. Wchodzi lekarz, ten starszy, ze złotymi tęczówkami i patrzy na mnie z przestrachem. Myśli, że coś mi jest. Ale on nie rozumie. Nie rozumie. Zatapiam się we własnym umyśle próbując sprawdzić, czy to prawda. I tak...
Przestały szeptać.

I co dalej? Nie wiem. Ale już widzę gdzieś z tyłu te zielone oczy i czuję, że to dopiero początek historii.



***
^Emeli Sande "Read all about it"

Tak... No więc, jak mówiłam, dwudziesty nadszedł nadspodziewanie szybko. Macie tu coś weselszego na poprawę humorków :) Jakość jest jaka jest, ale chodzi o przesłanie :) 
A wiecie z jakiej to okazji? *rozkłada łapki* Dzisiaj mam taką moją małą rocznicę. Tak! Już okrąglutki rok Ania was zadręcza swoją tandetną literaturką! Trzeba to jakoś uczcić, no nie? Wiem, że to u góry to raczej mały prezent za wszystkie wasze ciepłe słowa, ale nic innego nie jestem w stanie wam dać. Jedynie moją wdzięczność. Bez was ten blog by nie istniał, a ja z pewnością dawno przestałabym pisać. 
Kocham was wszystkich bardzo, bardzo mocno! *tuli się do monitora*
Ana Julia

PS.: Bardzo proszę, żeby każdy z was, kto czyta, zostawił po sobie ślad. Nie wymagam długich sensownych komentarzy, wystarczą proste słowa. Jeżeli mnie nienawidzicie (co by mnie chyba nie zdziwiło) też to napiszcie. Po prostu chcę przeczytać coś od tych, którzy dają mi chęci i nadzieję. Dziękuję :*

Obserwatorzy